Witam Was zacni Rodacy i miłe Rodaczki sfowami: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Temat dzisiejszej mowy jest mi narzucony. Moim zamiarem było mówić o czymś innem. Na początku jednak tygodnia odebrałem list, pisany w dobrej wierze, a zarazem kryjący w sobie gorycz, boleść i zwątpienie . . . tak do życia codziennego, jako też do spraw duchowych. Przez słowa piszącego przebija umysł przesiąknięty niepewnością i brakiem zaufania, tak do ludzi jako też i do Boga! Tysiące naszych rodaków znajduje się dziś w takim położeniu. W odpowiedzi na list, znajdą nasi radiosłuchacze odpowiedź dla siebie. Otóż czytam list:
"Co czynić mają robotnicy nadal? Bo gdy się upominają o swój byt, to są wyzywani od komunistów, socjalistów, itd.
Czy mają czekać dalej, aż Pan Bóg im da pracę i chleb dla ich dzieci? M. A., z Hamilton, Ont."
Kanadyjskie stosunki są mi dosyć dobrze znane, ponieważ mamy dwie parafie w Montrealu. Jeśli robotnicy dopominają się należytej sprawiedliwości, w sposób rozumny i spokojny, nikt im tego za złe nie weźmie i żaden urzędnik nie będzie ich uważał za komunistów lub socjałów. Lecz tak się nie dzieje
i ty to wiesz lepiej ode mnie. Obecnie kto zwołuje takie protestacyjne mityngi? . . . Płatni agenci czerwonej i krwawej propagandy. Sprowadzają mówców, mocno podejrzliwych, często takich, którzy byli niejednokrotnie karani za rozmaite krętactwa, oszustwa, kradzieże, a nawet zabójstwa; którzy pałają nienawiścią do wszystkiego co pachnie spokojem i ładem. Ich jedyny i wyłączny cel ... burzenie umysłów ludzkich przeciw
władzy. To wysłańcy jakiejś międzynarodówki. Międzynarodowi obywatele. Bogu tylko wiadomo, skąd pochodzą i z czego żyją. Bez wyjątku, są to ludzie bez wiary i bez sumienia. Jak kruki, żerują na trupach. Gdzie jakie zamieszanie ...gdzie nieporozumienie . . . tam oni pierwsi. Udają oni opiekunów i dobrodziejów klasy robotniczej. Na ich sztandarach to szumne, a próżne hasło: Równość! Wolność! Braterstwo!
Zebrania rozpoczynają szablonowym okrzykiem: "Bracia proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!" — I tak rozpoczynają apelować do zebranych jednostronnie i niesprawiedliwie, rzucają się najpierw na wszystkich kapitalistów, zahaczają o rząd — Bogu też wcale nie przebaczają; nawołują najpierw o upominanie się o prawa, nie tylko słuszne, lecz i niesłuszne; podniecają i tak już niespokojne, a zarazem bezkrytyczne umysły; w końcu urządzają publiczne pochody protestacyjne, hałaśliwe, które często kończą się więzieniem, deportacją, nieraz, co gorsza, rozlewem krwi, a nawet i śmiercią. Czy może to nieprawda? Mieliśmy takie zdarzenia tu w Stanach Zjednoczonych — miały one i miejsce w Kanadzie! Gromady bezrobotnych, podjudzane przez pewnych, prawem Judasza. Judaszów zdradzających robotników i ich sprawę, wyprowadzono na pałki policji, na bagnety i bomby żołnierzy. Sami nigdy nie ucierpią ani szkodę poniosą. Znają się na manewrach: nigdy na czele nie idą, lecz zawsze pochód zawierają. Bez dalszego rozwodzenia się przystępuje do tytułu dzisiejszej mowy:
WILK W OWCZEJ SKÓRZE
Przytaczam następujący opis wzięty z powieści Józefa Watry Przewłockiego:
"Była niedziela. Przed kościołem po sumie, gdy lud wyszedł na szeroką drogę i grupkami przystawał, gwarząc o tym i owym, do robotników podchodzili jacyś obcy ludzie ubrani z miejska, i zapraszali ich na wiec robotniczy, jaki się miał odbyć zaraz w szynkowni. Agitatorów było kilku. Ludziska z ciekawości prostej, sunęli gromadnie w stronę karczmy. Niektórzy przystawali na podcieniach, ale śmielsi tłoczyli się do wnętrza, aby posłuchać, co też na onym wiecu będą mówili obcy panowie. Nie upłynęło pół godziny, a szynkowma zapełniła się szczelnie robotnikami, oraz podrostkami. Ścisk panował ogromny. Nad tłumem unosiły się kłęby dymu z papierosów i fajek. Powietrze było ciężkie i duszne. Izba formalnie dymiła oddechami. Upał tego dnia był silny. Tłum czekał cierpliwie. ale napięcie nerwów wzmagało się z każda chwilą, a ciekawość rosła. Po izbie uwijało się dwóch mężczyzn i ci rzucali w tłum pojedyncze zdania, głoszące, że przemawiać będą wielcy działacze, którzy się specjalnie zajmują obroną spraw robotniczych. Jeden z tych działaczy jest prezesem, a drugi sekretarzem potężnej organizacji robotniczej. — Prezes będzie przemawiał — poszedł szept zgromadzonych, dla których ten tytuł: 'prezes' miał znaczenie ogromne, wprost symboliczne. Właściwie, nie wiedzieli dokładnie, co ten tytuł oznacza. Czuli jednak, że ten tytuł kryje w sobie jakiś dziwny czar i jakąś siłę ogromną, która ich tu wszystkich zgromadziła, aby słuchali rzeczy wielkich, a dla nich do tego czasu nieznanych. Uciszyło się przedziwnie, gdy na skrzynkę z mydła, zastępującą podium, wszedł jakiś mężczyzna, ubrany wcale dostatnio i podniósł obie ręce do góry, jakby tym ruchem chciał uciszyć gwar panujący w szynkowni. — Obywatele i zacni koledzy! Jako sekretarz organizacji robotniczej, która wiec dzisiejszy zwołała, zapytuję was, kogo chcecie na przewodniczącego dzisiejszego wiecu? W sali panowała grobowa cisza. Nikt się nie ozwał, gdyż nie wiedział, co to znaczy przewodniczyć wiecowi. — Ja proponuję, aby wiecowi przewodniczył towarzysz Łapka — zawołał sekretarz. — Nikt się nie ozwał. — Nie słyszę sprzeciwu, wiec towarzysz Łapka jest wybrany przewodniczącym wiecu. Towarzyszu Łapka, proszę objąć urzędowanie. — Zgromadzeni słuchali wszystkiego jak zahipnotyzowani. Wszystkie oczy spoczęły na człowieku, który się wysunął z tłumu i wszedł na miejsce poprzedniego mówcy. Był to mężczyzna silnej budowy, kościsty, o twarzy podłużnej, dobrze rozwiniętych szczękach, długim nosie, głębako osadzonych oczach. Czarne włosy spadały mu w nieładzie na czoło, nadając całej twarzy wyraz posępny. Spod silnie zarysowanych brwi patrzały bystre oczy osłonięte powiekami tak szczelnie, iż miało się wrażenie, że człowiek ten spogląda na wszystkich przez dwie podłużne, wąskie, szpary. Ale z tych oczu płynął jakiś blask ostry i nieustępliwy. Twarz miał dziwnie bladą, jakby obrzękłą i sinawą, a wąskie, silnie zaciśnięte usta chytrze czaiły się do wyrzucenia ze siebie lawiny słów, z których każde, jak ostrze noża miało trafiać do serca i ... nie zabić, ale rozpalić nową Ewangelię Nienawiści. Wąskimi szparami swoich oczu popatrzał po zebranych, opuścił głowę na piersi, jakby się namyślał i ważył słowa, po czym podniósł głowę, wyprostował się na cała wysokość swojej postaci i szeroko rozwartymi oczyma spojrzał tłumowi prosto w twarz. Był to już inny człowiek. Z szeroko rozwartych, rozpalonych oczu bił jakiś dziwny żar. Twarz mu skrzepła z jakiegoś wewnętrznego skupienia. I aczkolwiek nie wypowiedział jeszcze ani jednego słowa, tłum instynktownie odczuł, że ten człowiek nie będzie prawił rzeczy zwyczajnych ... ale im powie coś, czego jeszcze nie słyszeli. W szynkowni zapanowała taka cisza, że można było słyszeć brzęczenia much, które się rozpaczliwie tłukły o brudne szyby okien. Towarzysz Łapka przemówił: — Bracia robotnicy! Będę do was mówił jako wasz brat ... po prostu, szczerze, po chłopsku i po robociarsku. To co czarne jest, będzie dla mnie czarne. . . a to co białe, będzie białe. Znam was i waszą dolę chłopską i robociarską. Z takich jak wy jesteście, pochodzę. Nie w pałacach, ani w dostatkach płynęła moja młodość. Jak was, tak i mnie karmił czarny chleb i karmi do dnia dzisiejszego. Jedna nasza dola i wspólny nasz interes. I jak i wy, jesteśmy ofiarami wielkiego kapitału, który jak smok straszny wypija w fabrykach i w warsztatach krew z ludzi pracy. Bracia moi! Ile razy spojrzę na taką gromadę robotniczą, jak ta, która się tu dziś zebrała, to myślę zawsze o jednym: dlaczego jesteście biedni? Dlaczego ubrania wasze liche? Dlaczego was nie stać na dobrego papierosa? Dlaczego w niejednym domu nędza i smutek panują? Dlaczego fabrykanci i obszarnicy mają bogactwa, automobile, pałac, piękne meble, służbę na każde zawołanie i biedy i nędzy nie znają? To samo co oni mają i wyście mieć powinni. Równi jesteście wobec Boga i wobec prawa, ale inną miarką mierzy się dla was i dla nich. I kto temu winien? Pytam się tu publicznie i głośno, kto temu winien? O towarzysze i bracia robotnicy, ja wam to powiem ... ja przed wami zedrę maskę z tych pijawek, które kradną waszą własność, waszą pracę. Nieszczęściem waszym, katami waszymi są kapitaliści, fabrykanci i obszarnicy. Oni z was drą pasy, oni się bogacą waszą pracą, wy na nich pracujecie od świtu do nocy. Pot wam zlewa plecy, ręce mdleją z wysitku, ale to nic ... wy pracujecie od godziny do godziny, przez osiem godzin, jak to bydlę robocze. Za co pracujecie? Za jaką zapłatę? Za marne grosze, za lichy chleb, którego przełknąć nie możecie. Czy wasz fabrykant stoi z wami przy warsztacie? Czy pilnuje piły tartacznej, jak wy? Czy takie ubranie nosi jak wasze? Czy to samo jada, co wy jadacie? O nie! Dlaczego on ma pracować, jeśli wy dla niego wszystko zrobicie? Towarzysze pracy! . . . słuchajcie teraz dobrze, co wam powiem. Jesteście wyzyskiwani. Zarabiacie po sześć złotych dziennie, a powinniście zarabiać po piętnaście, aby żyć jak ludzie. Kto was z waszej własności okrada? Fabrykant! Słuchajcie słów moich uważnie. Jeśli będziecie rozumni i odważni, będziecie zarabiać po piętnaście złotych dziennie! Czy chcecie tyle zarabiać? — Chcemy! Chcemy! — zagrzmiała jednomyślna prawie odpowiedź zebranych, którzy rozpaleni słowami mówcy, przedstawiającego im z jednej strony ich biedę, z drugiej bogactwo fabrykantów, godzili się na to, co im obiecywało więcej pieniędzy. — Towarzysz Łapka mówił dalej ze wzrastającym zapałem: — Będziecie więcej zarabiać! Moja w tym głowa, że otrzymacie lepszą zaplatę, ale musicie słuchać moich rad i zawiązać organizację klasową. Zgadzacie się towarzysze? — Zgadzamy! —- huknęły głosy zebranych. — Jakiś mały, chuderlawy mężczyzna przedarł się przez tłum i stanął przed frontem zgromadzonych. — Obywatele! Jestem robotnikiem jak i wy. To co mówił towarzysz Łapka jest prawdą, mogę to poświadczyć. Stawiam wniosek, abyśmy założyli Związek Robotników Drzewnych! Kto za wnioskiem, ten niech powie: Zgoda! — Zgoda — krzyknęło kilkunastu. Wybrano zarząd. Po wiecu rozpoczęła się dopiero agitacja na dobre. Do związku zapisali się prawie wszyscy robotnicy. Kto nie był na wiecu, albo się ociągał z przystąpieniem do nowej organizacji, tego odwiedzali agitatorzy w domu. W całej wsi wśród robotników panowało podniecenie i ruch niezwykły. Po południu zbierali się robotnicy grupami i żywo omawiali wypadki dnia, przekonowując jedni drugich o potrzebie jedności i konieczności należenia do związku. Prym w robocie agitacyjnej prowadzili towarzysz Cianciara i sekretarz Szarota. Ten ostatni już od szeregu miesięcy nie pracował we fabryce, ponieważ wydalono go za kradzież desek. Miał on więc osobiste porachunki z zarządem fabryki.
"Sobkowiak na wiecu był, ale do związku nie przystąpił. Organizacje robotnicze znał on dobrze jeszcze z tych czasów, gdy przed wojną pracował w Westfalii, dokąd wyemigrował z rodzinnego Poznania za kawałkiem chleba. Przypatrywał on się bacznie ruchom robotniczym za granicą i obserwował także związki w Polsce. Zbyt wiele demagogii i blagi, jaką widział w nich, niemal na każdym kroku, raziła go. Wiedział przecie z doświadczenia własnego, że na czoło takich związków wdzierają się zazwyczaj jednostki bezwzględne, uparte, chytre, a często głupie. Pamiętał doskonale robotę w organizacjach westfalskich, w której rej wodzili karierowicze, ludzie uważający organizacje robotniczą za odskocznię dla siebie, aby się dostać na wyższe stanowisko. Z drugiej zaś strony odczuwał biedę robotniczą i żal mu było tych mas, wydanych na łup chytrej gromadzie prowodyrów. Obserwacje poczynione przez niego w Polsce mówiły mu, że to kłębowisko różnych organizacji robotniczych, rozbitych na grupki, koterie i kliki, namiętnie się zwalczające, tak w odłamach klasowych jak i narodowych, nie są niczym innem, tylko bagnem . . . grzęzawiskiem przepaścistym, które porywa najlepsze siły i wyziewami swoimi przygotowuje grunt idei nienawiści — komunizmowi. Tak rozumował Sobkowiak, ale te jego rozumowania nie były jeszcze skrystalizowane, jasne i systematyczne. Gdy patrzał na organizacje robotnicze, rozum mówił mu: — To bagno! Gdy patrzał na dole robotniczą w Polsce, serce mu mówiło: — Jacy oni biedni i tumanieni przez własnych prowodyrów. — Minęło dni klika. Agitacja robiła swoje. Płomień nienawiści klasowej zręcznie zażegnięty i stale podsycany przez Łapkę i Cianciarę, obejmował coraz szersze masy robotnicze. Zbierali się wieczorami na progach chat i radzili, politykowali, spierali się i coraz silniej odczuwali, że jeżeli się zorganizowali i połączyli w związek zawodowy to w tym celu, aby dokonać wielkiego czynu. Jaki to będzie czyn, mało ich na razie obchodziło ale poczucie własnej, zbiorowej siły narzucało im konieczność działania. Pytali się tedy jeden drugiego: — a teraz co? Jesteśmy zorganizowani, opłaciliśmy wstępne i składkę do naszego związku ... co dalej? — Towarzysz Łapka miał w takich chwilach odpowiedź gotową: — Będziemy się starać o podwyższenie zarobków. Czyż wam się nie należy wyższa płaca? Tak, należy nam się — odpowiedzieli robotnicy. — A jeżeli się nie zgodzi na podwyżkę, co wtedy? Zmusimy go strajkiem: robotnicy wyjdą z fabryk. Jak zniszczymy kapitalistów, to fabryki po nich zostaną i będą nasze. My robotnicy będziemy wtedy ich właścicielami. Nie będzie wyzysku ani szykan . . . sami się będziemy gospodarzyć. — Robotnik niejeden niedowierzał. Czuł jeden i drugi, że cała ta sprawa ze zniszczeniem kapitalistów i zabraniem fabryk na własność robotników nie jest tak prostą, jakby się na pozór wydawało. Wrodzone, chłopskie poczucie prawa własności mówiło im, że jeżeli kto coś posiada, a zebrał to własną zapobiegliwością, pracą i rozumem, to należy do niego i nikt nie ma prawa zabierać cudzej własności, choćby mu ta własność była bardzo potrzebna! "Franek nie należał do ludzi naiwnych i łatwowiernych. Odbył on wojnę polsko-bolszewicką i dosłużył się stopnia kaprala: myśleć samodzielnie umiał, a pracę kochał. Towarzysz Łapka nie podobał mu się od pierwszej chwili, gdy go zobaczył. Jakiś podświadomy instynkt mówił Frankowi że ten człowiek, jak worek napełniony nienawiścią do wszystkich ludzi, którzy są bogaci, nawarzy tu piwa. Poszedł za namową jakiegoś głosu wewnętrznego i wstąpił do majstra fabrycznego, mówiąc: — Łapka i Cianciara knują strajk. — W jakim celu? — Powiadają, że robotnikom należą się wyższe zarobki; że kapitalistów trzeba zniszczyć, a wtedy fabryki będzie miał robotnik na własność i nikt go już wyzyskiwać nie będzie. Pan, panie majster, jest człowiekiem, który widział szeroki świat. Był pan za granicą. Dole robotnika pan zna. Niech mi pan powie czy to, co ci ludzie głoszą jest prawdą? — Majster chwile milczał, jakby coś ważył na swojej głowie. — Widzicie i ja też jestem robotnikiem, który pracą zarabia na swój chleb. Byłem na szerokim świecie i należałem nie raz i nie dwa, do różnych organizacji robotniczych. Wszystkie one są jednakowe, jak się przekonałem. Czy to będą socjaliści czy związki chrześcijańskie, lub narodowe zrzeszenia robotnicze, jednych i tych samych metod używają: jednakowo sieją nienawiść klasową i na podłożu tej nienawiści obiecują biednym, że uczynią z nich bogaczy. Przecie każdy woli być bogatym, jak biednym, więc jest gotów popierać każdą robotę, która mu lepsza dolę obiecuje. Tu tkwi sedno sprawy. Na obietnicach, w które przywódcy sami nie wierzą, budują różne organizacje swoją siłę. — Ale to nie wszystko. Nikt kto uczciwy, nie zaprzeczy, że robotnik jest bardzo często wyzyskiwany do ostatnich granic . . . tylko trudno jest ustalić w każdym poszczególnym wypadku. To co wam Łapka głosi, że kapitał trzeba zniszczyć, a wtedy robotnik będzie właścicielem fabryk, jest głupstwem i Łapka sam dobrze wie o tym. Organizacjami robotniczymi kierują zazwyczaj karierowicze, pasożyty żerujące na skórze robotniczej; spryciarze sod ciemnej gwiazdy, a rzadko kiedy idealiści. Ja wszystkiego nie wiem, ale to wiem napewno, że tak jak jest dziś, jest źle. Z prostego robotnika wybiłem się na majstra. Pochodzę z rodziny robotniczej. Ojciec mój położył życie w westfalskich kopalniach węgla. Wypili tam z niego zdrowie i życie, a potem, jak starą, zbrukaną szmatę wyrzucili na bruk. Pracowałem od małego dziecka, a pracowałem ciężko. Nędzę robotniczą znam, ale znam i to bagno straszne, które się nazywa organizacjami zawodowymi. Kapitał kradnie robotnikowi jego siły fizyczne, jego zdrowie, jego radość życia, a związki zawodowe kradną mu duszę; z katolickiego, polskiego robotnika . . . robią dzikusa napchanego jadem nienawiści, tak, że ten robotnik na wszystko patrzy przez okulary zazdrości. Nie od dziś przecie jestem majstrem fabrycznym i zawsze trzymałem stronę robotnika. Bywały strajki w Niemczech, to i ja szedłem z robotnikami; bywały strajki w Wielkopolsce, to broniłem ludzi pracy, jak na mnie, syna robotniczego przystało, ale tych — tych naganiaczy, co ze składek robotniczych żyją i tylko nienawiść sieją nie chce znać. — W ten sam dzień, w karczmie odbywało się zebranie nowozorganizowanych robotników. Towarzysz Łapka mówił: — Bracia robotnicy, towarzysze najmilsi, druhowie serdeczni. Zebraliśmy się dzisiaj, aby dać świadectwo naszej siły, naszej solidarności i naszej duchowej wspólnoty. Ciężkie chwile idą na lud roboczy. Zły a perfidny kapitał, który się tuczy potem i krwią naszą, postanowił nas zgnębić. Jak Polska długa i szeroka, wszędzie się budzą masy robotnicze na świętą walkę, na święty bój, o swoje słuszne prawa. Czyż my możemy pozostać w tyle za innymi? Czyż będziemy czekać z założonymi rękami, aż pozostaną z nas tylko strzępy? Nie bracia i towarzysze! My damy świadectwo prawdzie. Staniemy jak jeden mąż w jednym szeregu, przejęci jedną myślą i mający na oku jeden cel. Pamiętajcie na żony wasze i na dzieci swoje.
Jaką przyszłość dziś wywalczycie dla nich, taką ją mieć będą. Nie dopuście do tego, aby was przyszłe pokolenia wasze przeklinały, jako tych którzy dolę dzieci swoich zaprzepaścili. — Nastrój w izbie szynkownej był silny. Łapka mówił porywająco, z patosem, jak doskonały aktor. Głos miał silny, głęboki i umiał nim po mistrzowsku operować. Chwilami słowa jego padały jak ciężkie kamienie i biły prosto w serce słuchaczy. Chwilami były żałosne, przejmujące, jak krzyk z poza grobu! Chwilami jak jęk płaczącej matki, lub skowyt głodnego dziecka. Słuchacze czuli jak włosy jeżyły im się na głowach od grozy, która wiała z głosu towarzysza Łapki. Jakiś podniecający szat rozpostarł się po sali, wpijał się pod czaszki i do serc i jak kleszczami ściskał za krtań wrażliwszych i nerwowych."
Na dziś staję tu. W następnym przemówieniu zobaczymy, jak te zebrania się skończyły. Dziś jednak pytam się: czy w obecnych czasach nie sprawdza się to samo prawie dosłownie? Czy nie ten sam gatunek agitatorów zjawia się pomiędzy naszymi rodakami? Czy nie sieją ziarnka nieufności i nienawiści klasowej? Robotnicy-rodacy, z dała od nich i od ich zasad; słuchając ich rad macie za wiele do stracenia, a za mało do skorzystania; to są zdrajcy robotników, to są prorocy fałszywi, którzy obiecanek nie dotrzymają; to są apostołowie kłamstwa, to są wilcy w owczej skórze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz