PRAWDZIWY OBRAZ MAŁŻEŃSTWA - pogadanka o. Justyna z 3.12.1933 r.

Witam Was Zacni Rodacy i Miłe Rodaczki słowami: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

Zamiarem moim było przerzucić moje przemówienia na całkowicie inny temat, na dzisiejszym programie, kiedy w ostatni wtorek, odebrałem taki bolesny i rzewliwy list:

Chicago, Ill.

Wielebny Ojcze:
Mam lat dziewiętnaście, ślubowałam rok temu, prawie zmuszona do tego przez matkę. Prawie zawsze mówiła, że jeśli mnie żaden kawaler nie weźmie przed dwudziestym rokiem, to już mogę czekać za mężem aż do śmierci. Zmuszała mnie abym chodziła po zabawach, aby dać się poznać. Umiałam dobrze tańczyć, poznałam się z młodzieńcem dobrym tancerzem. Mojej matce też się spodobał. Rok temu ślubowaliśmy. Po weselu, mieszkaliśmy u matki, lecz po trzech miesiącach, kazała nam iść na wtasne gospodarstwo. Nic nie mieliśmy. Meble wzięliśmy na wypłatę. Ja znalazłam pracę, mąż nie chciał szukać pracy, bo był on "dance hali hound". Kłótnie, złości a nawet groził mi biciem. Powiedział mi: ja sobie zawsze dam radę, ty rób albo z głodu zdychaj. Od tego dnia już więcej go nie widziałam. Gdybym ja wiedziała wtenczas, co wiem dzisiaj: gdybym wtenczas rozumiała co znaczy małżeństwo, dziś bym nie płakała. Cóż mam czynić? Wstydzę się do domu powrócić, bo z żałości na matkę spojrzeć nie mogę; wstydzę się bo jak by mnie znajomi widzieli, by się ze mnie wyśmiali. Mieszkam więc pomiędzy obcymi, ciężko codziennie pracuję, chociaż nie wiem co się ze mną stanie. Czemu rodzice nasi nie powiedzą nam prawdy, czemu nas nie pouczą przed czasem, tylko czekają aż ktoś złamie nam serce i zdrowie?" Tyle list. Bez komentarzy, na razie. Przystępuje wprost do mowy, której tytuł:

"PRAWDZIWY OBRAZ MAŁŻEŃSTWA"

Powieściopisarz francuski Henryk Bordeaux takie słowa kładzie w usta pani Guibert, która przemawia, do młodej a nieszczęśliwej mężatki: "Życie — dziecko drogie, to nie jest rozrywka, albo też wir światowy. Prawdziwe życie wewnątrz się skupia, i z tego źródła czynem tryska. Żyć to jest istnieć cała Bibią myśli i ducha, i brać na siebie dział ciężarów jakie życie nakłada. Jest to kochać, a kochać całą siłą swego jestestwa -— zawsze i do końca, aż do całopalnej ofiary. Nie należy się jednak lękać, ani pracy do jakiej obowiązuje, ani cierpienia jakie niesie, — ani wreszcie wielkich radości, ani wstrząśnień wielkich bólów — one bowiem wtajemniczają nas w istotę samego życia, a dusze naszą pogłebiają. A w tym życiu trzeba umieć wyłowić z dni przemijających dobro, które nie przemija. Młoda osoba, za mąż wychodząca, swym zamężciem stawiać się powinna w gotowości podzielania z towarzyszem życia, dobrej czy złej doli — pracy, niebezpieczeństw i wszystkiego co życie nieść może — nie jest zaś jej celem zdobywać dla siebie wygody i przyjemności. A niech pamięta, że we własnym zaparciu znajdzie więcej zadowolenia, aniżeli w najwykwintniejszych rozrywkach światowych."

— Stawiam teraz wobec powyższych zdań pytanie, tylko jedno pytanie: czy panienki czasów naszych, tak się zapatrują na małżeństwo? Dziś już czternastoletnie podlotki przedstawiają sobie małżeństwo jako jedyny i najważniejszy cel swego młodego życia: jako jedyne wyjście z niewoli rodzicielskiej. Marzy dniami i nocami o wesołych zaręczynach, o weselszym ślubie, kiedy gazety opisywać będą o prześlicznej młodej pannie, która otoczona przychylnemi stanęła na kobiercu ślubnym z wybranym swego serca, wśród cudownego śpiewu solistki, i tak bez końca. Idzie do ślubu jak do teatru lub na sale tańca, upojona własną bujną wyobraźnią, nie mając najmniejszego wyobrażenia co to znaczy poświęcenie w życiu małżeńskiem. Zapytajmy się, w czym i gdzie tkwi przyczyna niezrozumienia, odpowiedzialności i trudności życia małżeńskiego? Przecież o małżeństwie dziś wszyscy rozprawiają i piszą. Dziś nawet w szkołach, nie tylko wyższych lecz i w niższych, urządzają publiczne wykłady o zaręczynach i małżeństwach: w każdej nieomal gazecie widzieć można specjalne działy dla narzeczonych, małżonków itd.: nie ma teatru, w którym by nie wyświetlali życia młodych kochanków, scen nieraz skandalicznych. Umysły nie tylko młodzieży lecz często nawet dzieci obracają się na około małżeństwa. Powierzchownie zdaje się że obecne młode pokolenie wie o tym więcej aniżeli nasi ojcowie i nasze matki! Tu właśnie leży zło i ruina nowoczesnych małżeństw. Zdaje się, że wiedzą wszystko, a więdza nic! Nie mają najmniejszego pojęcia o zasadach pożycia szczęśliwego. Jaka jest myśl zasadnicza, na której młodzież dzisiejsza buduje swe gniazdka? "Tyle użyjemy ile zjemy i wypijemy" albo: "Tyle naszego co użyjemy za życia na ziemi." Łatwo nabyć i dobrze użyć. Młodzież obojga płci zatruta romansami, opowieściami i zdarzeniami szeroko przez gazety opisywanemi w najdrobniejszych szczegółach, pokochała lekkie i luźne życie. Czego nie dokonała moda, teatry, książki i gazety, uzupełniła nieszczęsna prohibicja. Dzisiejsza młodzież trawi czas, marnuje siły i łamie zdrowie, w bezustannych balach i tańcach, nie tylko w rozmaitych halach, lecz i po domach prywatnych: przy zielonych stolikach, w całonocnych hulankach, przy butelkach i kieliszkach. Tu wpadają w długi fizyczne i moralne, których nigdy nie będę w stanie spłacić.

Po szpitalach, po domach Dobrego Pasterza, w zakładach karnych, i niestety w domach obłąkanych, leżą niezliczone ofiary używania i nadużywania życia. Olbrzymia większość to młodzież, często, nawet dzieci niepełnoletnie. — Nie pójdę, ja po przykłady do innonarodowców i innowierców, w sprawach małżeńskich. Bo tam małżeństwo nie ma najmniejszego znaczenia moralnego: tam małżeństwo to handel, albo nawet publiczna licytacja, córek i synów! Szczegóły są za poniżające i za hańbiące szczególnie niewiastę. Zajrzyjmy do własnego ogródka, bo i tu dosyć chwastów, zielska i cierni. Sala taneczna na Polsce. Przy dźwiękach orkiestry, w której góruje wycie saksofonów i dzikie brzęki bębenków, kręcą się pary młodych. W objęciach wypucowanego i wysmarowanego "sheika" podryguje wymarcelowana i wypomadowana "sheba". I to nazywają tańcem i niewinną zabawą. Anioł Stróż na widok tego płacze, a diabeł z radości skowyczy! I tak przez całe godziny, tancerz i tancerka, kręcą się i wywijają: skaczą i podrygują. W przerwach krąży kieliszek i butelka. W czuprynach też się kreci. Umysły i zmysły się gorączkują. Pierwsze spotkanie, jeden wieczór na tańcu spędzony, a tu już narzeczony i narzeczona. — Wyjazdka automobilem, poza miasto, często do miejsc które otwarcie handlują ludzka cnotą i moralnością — już zapowiedzi. — Prywatne "card parties" i tańce, dziś nieomal w każdym domu, przy muzyce najdzikszego "jazza", szczególnie w czasach nędzy i bezrobocia, często powodują "małżeństwa musowe". — Dziś dziewczęta nie zważają czy kawaler jest trzeźwy, pracowity i pobożny: u nich kolor wtosów i oczy, kształt nosa i ust, ubiór i chód, to najważniejsze. Panienka zachwyca się kawalerem, bo zgrabny z niego tancerz, bo umie najnowsze piosenki, i śpiewa je jakby wył do księżyca, no już małżeństwo upieczone. I tak bez końca. To są sprawy nad którymi gorzko nam płakać trzeba. Które z nich uważają na umysł i na serce młodego? I to nazywają miłością? To może być szałem i zaślepieniem, lecz nigdy być nie może godnym nazwy miłości.

Chcecie przykładu? Cztery lara temu przychodzi do mnie dziewczę, i zwierza się że ma narzeczonego! Gdzie go spotkała? Na pewnej zabawie w domu znajomej, gdzie urządzono grę karcianą i taniec, aby dopomóc rodzinie, której ojciec siedział we więzieniu za ciężką zbrodnię. Dziewczęciu radziłem ostrożność i powolność. Nie odradzałem ani wiele nie tłumaczyłem. Bo narzeczony był to syn ojca przestępcy. Miesiąc później przynieśli na zapowiedzi. W kilka dni zaszedłem do rodziców i otwarcie im powiedziałem jak rzeczy stały. Matka szczególnie na mnie się oburzyła, i na pożegnanie rzuciła mi w twarz takie zdanie: "Niech Ksiądz Justyn nie wtyka nosa pomiędzy nas. Ja jestem matką." Dobrze. W oznaczonym czasie odbył się ślub. W trzy miesiące później skarga o rozwód. Dziś córka Izy i klnie matkę, a matka złorzeczy i przeklina córkę.

Na opowiedzenie następującego wypadku, mam zezwolenie nieszczęśliwej ofiary ohydnego i wzruszającego zdarzenia. Przyjechało do mnie dziewczę spoza miasta. Liczyła lat osiemnaście. Posłuchajcie smutnej historii. Jej jedyne pragnienie było pozostać nauczycielką. Uczęszczała do wyższej szkoły, gdzie jak wam wiadomo, młodzież urządza zabawy i dziwaczne parties. Bo według dzisiejszych fachowców i to należy do wyższego wyksztakenia. Ona nie chciała uczęszczać na te zabawy. Miała i matkę przebiegłą i światową. Namawiała ją, nieraz prawie groziła, aby córka dała się widzieć wśród współuczennic i współuczniów! Bo miała na oku pewnego kawalera, jako przyszłego męża dla córki, który uczęszczał do owej szkoły. No, wreszcie córka uległa namowom matki. Pojechała z nim na zabawę. Chłopak ów poczęstował jednym napitkiem wody sodowej, do którego dolał dozę jakiegoś proszku usypiającego. Wyprawadził do auta, i wywiózł poza miasto! Omdlałą, zbitą i zmaltretowaną przywiózł z rana i wyrzucił przed dom — i uciekł do innego miasta. Pierwsza i jedyna przejażdżka autem, a jakie skutki!

Jeszcze jedno zdarzenie. Póki matka żyła, wszystko żyło sobie w zgodzie i jedności. Umarła matka, w rodzinie powstał zamęt i nieporozumienie. Ojciec był dla dzieci za dobry. Jedna z córek szczególnie miała upodobanie w zabawie. Trzy i cztery wieczory w tygodniu, spędzała poza domem. Jeśli nie teatr to taniec lub party. Na takiej party, przyczepił się ladaco nic nie warte. W dwudziestu latach swego życia, ani godziny nie pracował. Dnie spędzał wystawając po ulicach, wieczory w tanich karczmach, albo na salach tanecznych. Pieniędzy jednak mu nigdy nie zabrakło. Stroił się jak prawdziwy "dandy". Zawdzięczał to zaślepieniu niemądrej matki. Ja po dziś dzień nie rozumiem, co to dziewczę w nim widziało. Lecz stało się. Ojciec córce wyprawił wesele huczne i okazałe. Pamiętam jak inni młodej pannie zazdrościli. Mniemane szczęście trwało przez cały jeden dzień. Mężulek zaraz w dzień po ślubie, pokazał nie tylko rogi, lecz i kopyta. W czterech latach, młoda żona postarzała się o pięćdziesiąt lat. Chodzi jak obłąkana; chwyta się wszystkiego, aby tylko żyć. Chodzi smutna i zamyślona, jeszcze jedno złamane serce, jeszcze jedno spaczone życie, jeszcze jedno stracone szczęście.

Jak zaś myśli o życiu, jak się zapatruje na małżeństwo nasza kawaleria "polacca"? Miast zważać na charakter, na spokojne zachowanie się, na gospodarność, i na pobożność panienki, jemu w oko wpada powierzchowność tylko. Jemu wystarczy, że dziewczę jest "a good sport". Naprawdę zaś, że tytuł "of a good sport", w pojęciu dzisiejszego pokolenia, wiele, bardzo wiele pokrywa. Nie śmiem wchodzić w szczegóły. Młody gembler, amator kieliszka, narożnikowiec, zwolennik kostek, zgrabny tancerz, — a w sercu, w głowie i w kieszeni — pustki. Znów bankrut. Leniwy fizycznie, ubogi umysłowo, zaślepiony zgrabną figurką — bezmyślnie rzuca się w małżeństwa najrozmaitszego gatunku — upadlając tak siebie, jak cały stan kawalerski. O co za zmiana w zapatrywaniach na życie małżeńskie dziś a lata temu? Czym jest żona w pojęciach ludzkich dziś, wolę znów milczeć, czym być powinna poucza nas Kościół przez usta jednego z biskupów katolickich, czwartego wieku: "Jest ona częścią twojego jestestwa, twoją pomocnicę, pociechą w zmartwieniu i trudach tego życia; ona cię pielęgnuje w chorobie, pociesza w strapieniu, ona jest aniołem stróżem twojego ogniska, zastępczynią twoich praw, ona dzieli z tobą cierpienia i wesela. Ona podtrzymuje twoje bogactwo, skoro je posiadasz, jesteś zaś ubogim, ona ciągnie korzyści z najdrobniejszych rzeczy, ona odważnie wszelkiemu złemu się opiera. Przez węzeł jaki z tobą zadzierzgnęła, ona wraz z tobą ponosi ciężar wychowania dzieci. Skoro zaś szczęście twoje się zaćmi, przyjaciele cię opuszczą, a ty przygnębiony usuwasz się od ludzi, jedna tylko żona zostaje przy tobie, jakoby członek twojego chorego ciała, i w tych cierpieniach otacza cię pieczołowitością. Ona osusza twoje łzy, opatruje twoje rany, towarzyszy ci nawet do niewoli." Czy dziś są te same poglądy? Osądźcie wy sami!

Właśnie w ostatnim tygodniu, pewna panienka, uczennica wyższej szkoły, tak się do mnie wyraziła: "Ja nie patrzę na małżeństwo tak jak moi rodzice. Ojciec nigdzie się nie ruszył bez matki, a matka bez ojca. Mój mąż będzie miał wolność, ja moją drogą, a on swoją. Ja od niego nic nie będę żądała jedynie aby był wykształcony i gustowny w ubraniu i w towarzystwie, lecz też nie pozwolę abym jemu w tych sprawach ustępowała. On swoim życiem, a ja moim." — Czy to nie samolubstwo i egoizm!? Naprawdę, to zasada pogańska, nic innego! — Zapytacie się mnie, powiedzże co nam wypada czynić w wyborze męża? Roztropność jest wymagana, aby mąż był religijny i moralny. Nie może nawet być mowy o szcześliwym małżeństwie gdzie jedna ze stron jest niewierząca, a szczególnie gdzie mąż w nic nie wierzy. Równość charakterów jest wymagana; nie ma szczęścia w rodzinie, gdzie żona prowadzi się według zasad światowych, goni za rozrywkami i zabawami, a mąż zadawalnia się cichą i spokojną praca codzienną; gdzie żona jest wykształcona, a mąż zwykły robotnik itd. Równość temperamentu, wielce pomaga do szczęśliwego pożycia małżeńskiego. Naturalnem wymaganiem jest, aby mąż był nieco starszym wiekiem. Przecież mąż powinien być głową rodziny, a więc rozumniejszy,
więcej dojrzały i w życiu doświadczony. Wobec tego pytam się, młody pan, osiemnasto lub dziewiętnastoletni, czy posiada powyższe kwalifikacje? Różnica wieku, nie powinna jednak być za wielka, powiedziałbym najwyżej od dziesięciu do dwunastu lat, inaczej dziewczę nie będzie żoną, lecz musi być pielęgniarką męża! Przysłowie twierdzi o mężczyznach że do trzydziestu lat człowiek żeni się sam, po trzydziestu latach żenią go ludzie, a po czterdziestu żeni go ten z kopytami. Cóż więc pomyśleć o takich, którzy po pięćdziesiątce, biorą sobie dziewczę osiemnastoletnie? — Panna na wydaniu niech pamięta, że uczyni ogromną pomyłkę, jeśli wyjdzie za takiego, który przez lata "szumiał", bo czym skorupka za młodu nasiąknięta, tym na starość trąci. — Jeśli przeszłość jego niewyraźna, miłość go nie naprawi, ani żona go nie ustatkuje. Nie wierzyć obietnicom ani przysięgom, bo kiedy mu żona spowszednieje, zapomni o wszystkim, i popadnie w dawniejszy tryb życia. Natura pociągnie wilka do lasu. To wszystko com mówił, skupić się da w następujących zaletach. Przyszły mąż powinien być wierzącym, pracowitym i zacnym czyli wyrozumiałym. Strzec się więc młodzieńca niedowiarka, blagiera własnochwakę, próżniaka i niedołęgę. Rozpoznać można, i to bardzo łatwo cnoty i niecnoty kawalera. Tylko nie spiesz się. W krótkim czasie albo ci się stanie milszym, albo więcej drażniącym. Jeśli pierwsze, wyjdź za niego; jeśli drugie, bez ogródek i bez skrupułów, powiedz mu: "żegnam cię".

Kawalerzy pytają się: jakich zalet mamy szukać w pannach, które wybieramy za nasze żony? Znów krótko odpowiadam. Najlepszą żoną, będzie panna pobożna, gospodarna, rządna, praktyczna, przezorna i pracowita. Mężczyzna żeniąc się, może swą żonę ubóstwiać z powodu wdzięków zewnętrznych, jeśli ona jednak nie posiada powyżej wymienionych zalet, w bardzo krótkim czasie zniechęci się do niej, dom stanie mu się za wąski i za ciasny, skutkiem czego, szukać będzie towarzystwa poza domem. Mężowie ogólnie mówiąc, taką żonę uważają za skarb prawdziwy, i jako takowy cenią najwyżej. Jeden z takich mężów, zapytany gdzie mu jest najlepiej, na wsi, w mieście, lub za granicą, bez najmniejszego wahania odpowiedział: "tam gdzie jest moja żona"!

Teraz rzućmy okiem, na sposób w jaki dziś małżeństwa się kojarzą! Jeszcze i dziś, dosyć częste są wypadki, w których matka wyznacza dla córki przyszłego męża. Taka matula upatrzy sobie faceta —- chwali go we dnie i w nocy, a jeśli córka się opiera, rozpoczyna się gniew, złość a nawet groźba. Często też nawet i tatusia dobrą wolę można kupić za butelczynę berbeluchy. Takim rodzicom przypominam że sam Bóg postawił ich na straży szczęścia ich dzieci — lecz nie dał im prawa, aby zmuszać dzieci do tego lub owego małżeństwa.

Mogą zabronić tylko wtenczas kiedy dziecku grozi niebezpieczeństwo. Nie dał im Bóg prawa, aby naleganiem, naciskiem, przymusem, groźbą wydziedziczenia i odmową błogosławieństwa, prowadzili do małżeństwa. Kawaler i panna mają prawo wyboru. Rodzice pamiętać powinni, że syn żeni się dla siebie, że panna wychodzi za mąż dla siebie, nie aby innym dogodzić. Jeśli źle trafią? Tylko oni sami płakać będą! — Często same panny, winne są swego małżeństwa nieszczęścia. Wybierają męża na ślepo. — Wiele panien, to jak strzelec, który cały dzień włóczy się po lesie, nic nie upolowawszy, a pod wieczór, wracając do domu, strzela choćby do wrony lub gapy, byleby uwolnić strzelbę od naboju. Tak czynią nieraz i panny. Pierwszy lepszy, który im się nawinie — wystarczy. Niejedna tłumaczy się przykrymi warunkami w domu. Wszystko lepsze, aniżeli to co znoszą w domu. Trudności domowe są tylko czasowe i przejściowe, pożycie małżeńskie zaś aż do grobowej deski. Ucieka od czyśca domowego, a wpada w piekło małżeńskie! Można tu zastosować następujące wiersze:

Lepiej zamąż nie wychodzić, samej sobie radzić,
Niż źle za mąż wyszedłszy, z mężem się wciąż wadzić:
Rodzić niedołęstwo
A znosić męczeństwo!

Próżne zawody i żale kiedy są po czasie. Łatwo jest wyrwać się z pozornej niewoli ojca i matki, lecz wiele trudniej zerwać pęta jarzma nieszczęśliwego małżeństwa. Tu wyrabiają się zwolenniczki rozwodów i tak chytrze przezwanej "wolnej miłości". Tu zamiast początkowej miłości, poświęcenia i współpracy, gnieździ się nienawiść, samolubstwo, rozdwojenie. Kończy się to wszystko katastrofalnie, zazwyczaj dla — kobiety!

Proszę wysłuchać co pisze pewna słuchaczka z Chicago, w liście z 14-go listopada:

Wielebny Ojcze Justynie:
Niżej podpisana, słuchając programu radiowego Godziny Różańcowej, jestem zmuszona donieść niektóre wiadomości. Jako kobieta, znam inne kobiety i ich ustrój. O. Justyn wystawia kobiety do godności najwyższej, jednakże nie wszystkie matki są godne tego imienia. Moim zdaniem świat jest postępowy, lecz naród idzie wstecz pod każdym względem. Dawniej dokąd nie było takiego uznania dla kobiet, było i lepiej na świecie. Dziś, gdy kobiety dorwały się do rządów, ich prawa i wolność zaprzepaściły nie tylko religię, lecz całe społeczeństwo, a nawet i swe własne dzieci.
Teraz zapytuję się, któż temu winien, że tyle rozwodów jest w Stanach Zjednoczonych? Czyż naprawdę winowajcami ma być ten szary ludek, który nie umie korzystać z wolności, lub też ci, którzy tym ludem kierują? Oto przytoczę tylko dwa przykłady. Kobieta która sprzedała męża majątek, uciekła do Ameryki z drugim mężczyzną; ta udawała pannę; obecnie wyszło na jaw, że owa panna ma aż trzech mężów, czyli trzech nieboszczyków — żyjących! Władze sądowe a nawet federalne wiedzą o tym, a dla czegóż jej nic za to nie zrobią, pomimo że mają dowody przeciwko niej, do dziś dnia, i sprzed 20 laty także?

— Druga kobieta, udawając wielce poważną i uczciwą osobę, przed 10 laty zostawiła męża i troje dzieci, siedząc na wiarę z drugim mężczyzną aż 6 lat, dwa tygodnie temu wzięła ślub na korcie w Chicago. Dlaczegóż władze pozwalają na takie występki? W tej sprawie proszę wyrżnąć porządną mowę. W załączeniu pozwolę sobie posłać wycinek z gazety, jako przykład dla polskich kobiet katoliczek, jak się prowadzą poganki w Indiach. Z nadesłanego artykułu pod tytułem; "Kraj Najszczęśliwszych Kobiet", cytuje słowa angielskiego podróżnika i malarza, A. Stowittsa: "W Indiach, w prowincji Travancore każda kobieta bez wyjątku ma prawo wybierać sobie męża i wolno jej po pierwszym dniu oddalić go, jeśli uważa, że nie harmonizują ze sobą. Kobieta tutaj mogłaby, zupełnie nie naruszając praw kraju, zmienić 365 mężów w ciągu roku. Zazwyczaj jednak nie korzysta z tego przywileju, nie rozłączając się ze swym pierwszym mężem. Ciekawem jest, że tu właśnie, gdzie wolność kobieca nie ma granic, pojęcia moralności — uznawane i u nas — świecą triumfy. Nie istnieją tu skandale, nadużycia, zdrady, a pojecie nielegalnych dzieci, jest im obce. Rodziny tworzą ściśle zamknięte związki.

W Kronice Serafickiej, wydawanej przez naszą prowincję, redaktor Wiel. O. Józef umieścił następujący artykuł, zatytułowany: "Małżeństwo — Sześciorakim Zakonem". "Święty Franciszek Salezy wypowiedział raz takie zdanie: — Małżeństwo jest zakonem, w którym już przed nowicjatem musi się ślubować. Gdyby i tu, jak w klasztorze, śluby poprzedzał rok próby, to nie wielu znalazłoby się, którzy by mieli ochotę śluby składać. Pochwycił to zdanie sławny Augustianin, Abraham a Santa Chiara, i próbował na swój sposób dowieść prawdziwości jego. W jednym ze swych kazań wobec dworu cesarskiego wykazał on, że małżeństwo jest nawet sześciorakim zakonem. Oto jego słowa: Kto się zabiera do stanu małżeńskiego, ten na samprzód jakby się zgłaszał do zakonu benedyktyńskiego, ale nie takiego, gdzie kwitnie ścisła obserwa reguły, ale raczej do takiego, w którym nie trudno o wygody, dostatki i zaszczyty. Tam można słyszeć muzykę i śpiewy i z regułą nie ma wiele kłopotu. Niedługo jednak trwa ten błogi stan, bo oto małżonkowie wstępują z kolei, do zakonu kaznodziejskiego, gdzie jedno drugiemu prawi kazania i wzajemne czynią sobie wymówki. A tym kazaniom nie ma nieraz końca ni miary od świtu do zmroku, lecz po takiem kazaniu zapomina się zwykle o błogosławieństwie. Gdy im zbrzydnie i sprzykrzy się ten kaznodziejski zakon, przechodzą z niego do zakonu bosaków, gdzie codziennym ich chlebem są łzy, płacze, wzdychania, bieda, posty i inne twarde i ciężkie krzyżyki. Lecz i tu pomimo uporu i zawziętości, nie mogą długo wytrzymać, więc wstępują do zakonu całkiem nieregularnego, jakim był niegdyś zakon biczowników: tu nie marnuje się słów, bo one i tak na wiatr idą, ale upomnienia i przestrogi daje się czymś twardym w ręku lub gołym kułakiem. Rychło jednak przekonują się, że dłużej w takim zakonie wytrzymać nie potrafią, więc udają się do Kartuzów. Tam grobowe zachowują milczenie; każde ma swój własny kąt i osobne w nim zajęcie, a nawet przy wspólnym stole nie rozmawiają między sobą. Są i tacy, którzy przesyceni widokiem i spotykaniem się wzajemnem, chronią się do zakonu pustelniczego, gdzie jedno drugiemu, już w drogę nie wchodzi, bo mąż idzie w swoja stronę, a żona też w swoją. Jak ci się zdaje, zejdąż się tacy kiedyś razem w niebie?"
Naprawdę że dla ludzi zdrowo i rozsądnie się zapatrujących na małżeństwo, stan ten może być źródłem najwznioślejszego szczęścia na ziemi, lecz zarazem jest stanem, trudów i przykrości. Słabostki, wady i błędy małżonków się uwydatniają w pożyciu wspólnym. Walka o utrzymanie rodziny, choroba, i tym podobne, wymagają hartu i poświęcenia. Szybko mija zachwyt i nieomal ubóstwienie osoby drogiej, schodzi się do szarzyzny życia codziennego i powszedniego, a wtenczas? Nie mylił się ów kaznodzieja, który nauczając o małżeństwie twierdził, że składa się ono z litery O. Jedno jest krótkie o — drugie zaś długie O. W dzień ślubu i przez niejakiś czas, młodzi pytani jak się czują w małżeństwie, odpowiadają: O, jaka ja szczęśliwa; O, jaki on dobry: O, jaki ja szczęśliwy; O, jaka ona miła; O, to aniołek prawdziwy! — Niedługo potem ci sami mówią tak: Oooo! gdybym ja wiedziała! Oooo, pewnie Bóg mnie ukarał! Oooo, co to za zadrośnik: Oooo, co to za niedbaluch! — A on znów wyrzeka: Oooo! to aniołek! Oooo, jak ja się czuję! Oooo, nie ma spokoju ani we dnie, ani w nocy! — Tu stawiam kropkę i — wykrzyknik.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz