Witam Was Zacni Rodacy i Miłe Rodaczki, słowami: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Przez ostatnie dwie niedziele mówiłem o pewnych pijawkach ludzkiego szczęścia i spokoju. Mówiłem o apostołach fałszu i kłamstwa: o faryzeuszowskich nauczycielach siejących ziarnka trującej nauki pomiędzy naiwnymi i łatwowiernymi: o krukach żerujących wśród zgliszczy biedy i nędzy. Znają oni naturę ludzką. Rozumieją doskonale, że tonący brzytwy się chwyta. Widzą, że tym tonącym to — robotnik. W jego więc stronę kierują swe argumenty, upiększone słodkiemi, a próżnymi obietnicami. Kiedy poznają, że grunt jest odpowiedni, już wtenczas śmiało i otwarcie głoszą naukę nienawiści, której ofiarą pada umysł, rozum i serce ludzkie. Ja rozumiem aż za dobrze dzisiejsze położenie klasy robotniczej. Na ogół robotnicy, a mam tu na myśli robotników Polaków, to ludzie małego wymagania, gotowi do wszelkiego poświecenia się. Polak jest trzeźwy, pilny, chętny do pracy, wytrzymały, obrotny i spokojny. Ma jednak wadę łatwowierności. Pierwszy lepszy apostoł ze złotym zębem obwinie go naokoło swego palca. Istnieje jeszcze w nim ta żyłka nienawiści, którą on, albo jego ojcowie przywieźli ze sobą ze starego kraju, względem pana i szlachcica. Sprawdza się to namacalnie w tych ostatnich trzech latach. On, który zawsze był pod wrażeniem, że Stany Zjednoczone to kraj mlekiem i miodem płynący; on, który pracował przez lata, we dnie i w nocy, często nawet siedem dni w tygodniu; on, który obiecywał sobie na starość odpocząć w spokoju — widzi się nagle opuszczony, zaniedbany i bez pracy! Myśli więc i zastanawia się. Od pracy go odłożono. Czyja to wina? Przecież on pracować pragnie i chce! Oszczędności wielu lat, w banku stracił. Czyja to wina? Przecież to jego, ciężko zapracowany grosz! Dom mu zabrano, chociaż już w większej części był spłacony. Czyja tu wina? Przecież przez tyle lat oszczędzał, sumiennie spłacał, aby mieć własny dach nad głową! Duma sobie! Starania i wysiłki tylu lat na co się przydały? Co ma teraz czynić? Siedzi na zgliszczach marzeń tyluletnich i rozpacza! Widzi może jak dzieci cierpią z głodu i nędzy, i pyta się: kiedy, o kiedy będzie lepiej? Nie dziw więc, za takimi ponurymi myślami otoczony, idzie i szuka jakiejś pociechy, jakiejś rady. I wpada w sidła od dawna na niego zbawione. Powtarzam, i to z przekonaniem, nie tyle z własnej winy, jak z powodu okoliczności i sprytnych płatnych agitatorów, czujnycn zawsze i wszędzie, aby niecnie wyzyskiwać niedolę robotnika. W dzisiejszej mowie zamierzam podać wam kilka obrazków z życia codziennego, które udowodnią wam, że robotnicy polscy, to zdrowa, zacna i pracowita klasa w społeczeństwie naszym.
UCZCIWOŚĆ ROBOTNIKA POLSKIEGO
Dzienniki detroickie z 21go marca, 1932 roku, podawały do wiadomości, że niejaki Piotr Gerałtowski od dłuższego czasu był bez pracy. Z departamentu dobroczynności dostawał zapomogę. Sześć dolarów tygodniowo. Musiał jednak odrabiać te pomoc przez zamiatanie ulic. Przypadkowo, przy czyszczeniu rynsztoku, znalazł pugilares: otworzył go i zdziwiony zaczął rachować pieniądze. Było tam sześćset dolarów. Znalazł się wkrótce właściciel, albo raczej właścicielka, która wspaniałomyślnie go wynagrodziła, bo dała temu zacnemu i uczciwemu robociarzowi aż dziesięć, powtarzam, całe dziesięć dolarów w nagrodzie! Ilu robotników innonarodowców uczyniłoby to, co uczynił ten polski nędzarz? Nędzarz w pełnem znaczeniu tego słowa! Od przeszło dwóch lat był bez pracy; rodzina jego w nędzy: dom prawie stracony, a jednak tyle miał w sercu tej polskiej uczciwości, że wierzył iż rzecz chociaż znaleziona, była nie jego własnością, lecz cudzą, a więc świętą! Kiedy ogół dowiedział się o szlachetnym czynie tego uczciwego robotnika, który mimo trudnego położenia nie łaszczył się na cudzą własność, wziął się do ratowania Gerałtowskiego i rodziny, t. j. żony i trojga dzieci. Pewien biznesista pisał, że uczciwość powinna być wynagrodzona. Biznesista ten sam miał kłopoty i straty, ale jeszcze wystarczy mu na porządne utrzymanie, wobec czego uważał, że obowiązkiem jego było przesłać Gerałtowskiemu $25, aby ochronić go przed stratą domu. — Jakiś farmer nadesłał $5, pisząc: "Cześć Gerałtowskiemu, Ameryka potrzebuje takich ludzi jak on. Ja jestem tylko farmerem, któremu źle się powodzi, ale muszę mu pomóc bo wart tego. W czasie dzisiejszych morderstw, graftu i zabijania wszelkiego rodzaju, czyn taki jest jak ten jasny promień słoneczny." Jakiś zaś prawdziwy Samarytanin, przez pewnego wybitnego adwokata, postarał się o zmniejszenie długu hipotecznego i przyrzekł postarać się mu o pracę. Na domu Gerałtowskiego było jeszcze S3.100 długu, i miał on spłacać po $35 miesięcznie. Ów dobroczyńca zrobił tak, że dług hipoteczny został zmniejszony do $2,000 i przez następne trzy miesiące będzie spłacał tylko po $10, a później po $20. Mając zapewnioną prace, dług na domu znacznie zmniejszony, i dosyć pieniędzy na codzienne potrzeby, słoneczko lepszej przyszłości zajaśniało dla biednego robotnika
i jego rodziny. Kiedy mu wręczono pieniądze i odnowiony kontrakt na dom, wzruszył się on ogromnie i powiedział, że teraz dopiero widzi Amerykę taką, o jakiej marzył będąc jeszcze w Polsce, i obiecuje, że on i jego rodzina spłaci co do centa dług. W chwile potem żona jego wyszła z domu, z pieniędzmi w ręku; zapytana przez reporterów, gdzie idzie, odpowiedziała: "Idę zapłacić to, co winnam jest grosernikowi za żywność." — Oto typ uczciwości naszych polskich i biednych robotników, których hasło: "Uczciwość przede wszystkim."
Drugi obrazek wzięty z powieści Jana Sutorowskiego: "Michał miał jakąś dziwna niepohamowaną chęć zajrzeć jeszcze do fabryki, do tych maszyn, do tych warsztatów, ujrzeć jeszcze raz to wszystko i pożegnać to długoletnie miejsce pracy. Po długiem wahaniu, wszedł do ofisu i poprosił o wpuszczenie go do fabryki, że niby zostawił tam niektóre swe rzeczy, jedzie do Prus na robotę, chce więc je zabrać. Portier odrzekł, że klucze są w kantorze u inżyniera, niech idzie go poprosić, może go każe wpuścić. Michał wszedł na podwórze fabryczne, teraz głucho i puste; przeszedł je szybko, wszedł do kantoru i powtórzył swą prośbę inżynierowi. Inżynier zdziwiony nie tyle prośbą, co roztargnieniem Michała, kazał mu salę otworzyć. Michał wszedł jakby oszołomiony do fabryki wszystko tam mu było znane, stało się teraz nieruchome, milczące pod grubą warstwą kurzu. Myśli Michała pobiegły wstecz i przypomniały mu jego całe tak ściśle związane z fabryką życie; w niej przecież spędził chłopięce lata i młodość; w niej rozpoznał się z żoną, a później wspólna ich w tej samej sali fabrycznej praca pozwalała im wyżywić siebie i dzieci. W tej fabryce, w tej nawet sali, pozostawił zdrowie, siły i najpiękniejsze swoje lata. Wszystko to mu w tej chwili szybko przez myśli przebiegało, że aż w głowie zaczęło mu huczeć. Michałowi zdawało się, że słyszy piękielny turkot i zawrotny szum fabryczny, że widzi całe masy robotników, a on jeden tylko, musi to miejsce opuścić i jechać gdzieś na zatracenie; było mu niewymownie przykro, a tak go to wszystko oszałamiało, że nie słyszał nawet kroków wchodzącego na salę inżyniera. Cała tęsknota i żal odezwały się w nim na nowo, oparty o swą maszynę, znów prowadził walkę ze sobą, jechać czy pozostać. W fabryce rozległ się płacz i głośne łkanie, echo potęgowało i roznosiło po głuchej sali. Inżynier wiedziony głosem płaczu, podszedł spiesznie do Michałowej maszyny i stanął jakby w ziemię wryty. Michał objął rękoma maszynę, pochylił się nad nią, spłukiwał kurz z maszyny i skrzepły olej na zimnym żelazie. Michał szlochał i płakał rzewnie jak dziecko. Pod czarną bluzą połataną i nędzną kapotą, wezbrane żałością serce robotnika nie mogło żalu przetrzymać, więc wybuchło ono płaczem, tym jedynym ujściem dla goryczy, jaka się w nim wezbrała. Ten robotnik prawie zawsze upośledzony w fabryce wziął w objęcia swą "chlebodajną" maszynę całował jej żelazne, zimne części, i jak kiedyś swym potem, tak teraz łzami serdecznie oblewał. Jego to była własność, jego dziedzictwo wypracowane od dziecka, umiłowane nie przez zysk, którego nigdy nie miał, lecz przez oddaną tu pracę i siły swoje. Ciężki los jaki zawisł nad ziemią naszą, wytrącił z rąk warsztat jego pracy, rozdzielał go z tym miejscem i brutalnie wyganiał na obczyznę. Inżynier podszedł do Michała i zapytał: — Cóż to wam Michale? — Michał jakby się ocknął, szybko powstał i zmieszał się. — Nic, panie inżynierze, to tylko tak z żałości; jadę do Prus na robotę! — Taka żałość okrutna mię ogarnęła, że musiałem tu przyjść; niech się pan nie gniewa, to tak z żałości, tyle lat tu pracowałem, a teraz!... Nie dokończył już, przetarł rękawem oczy i jakby zawstydzony, stawiając chwiejne kroki, powoli wyszedł z fabryki.
Nazajutrz inżynier przysłał po Michała, aby się natychmiast stawił do kantoru. Być może, że chciał mu dać jakąś radę, może zapomogę, albo też wynalazł mu jakąś pracę. Lecz w tej właśnie chwili, hen daleko za Kaliszem już na obcej ziemi, Michał jechał w dusznym, przepełnionym różną nędzą wagonie, a patrzał przez łzy na niespodziewanie znalezioną w książce od nabożeństwa, wyblakłą fotografię swej rodziny."
Trzeci obrazek: Ulicą jednego z mniejszych miasteczek pensylwańskich idzie niewiasta w średnim wieku. Wdowa od kilku lat. Mąż zginął przy pracy we fabryce. Została z pięciorgiem małych dzieci. Do trzech lat temu pracowała w ponczochowni w pobliskiem miasteczku. Przyszło bezrobocie. Jak innym tak i jej powiedziano, że może iść do domu, a kiedy będzie potrzeba, zawiadomią ją. Z początku sama dość często chodziła do wrót fabryki, odprawiano ją z niczym. O zapomogę miejską prosić się wstydziła. Wolała żebrać u krewnych i znajomych. Sama nie tylko nieraz nie dojadła, ale często przez dzień cały w ustach nic nie miała. A tu jeszcze myśli trapiące i czarne co dopiero jutro będzie. Schła w oczach. Ledwie na nogach się trzymała. Dziś znów idzie do krewnych po ratunek, bo dzieci jeść muszą. Idzie w ubraniu podartym, zmi-zerowana, wycieńczona, biedna ofiara bezrobocia. Zawstydzona puka nieśmiało do drzwi. Dostaje kilka bochenków chleba, butelkę mleka, nieco kaszy i innych artykułów spożywczych. Powracając jeszcze więcej osłabiona taczała się jak pijana, zdawało się, że już nie zdoła do domu się dostać. Myśl jednak, że to już niedaleko, że wreszcie dzieci, które już z głodu przymierają ucieszą się na widok pokarmu, dodawała jej nowej mocy i siły. Troska i obawa o dzieci pchała ją naprzód. Jeśli zaś który z policjantów ją zatrzyma, czy jej uwierzy, że to wszystko nie było skradzione? Nowa obawa. Do tego wstyd, że nie z własnej winy, los do żebraniny ją zmusza. Przyspiesza kroku. Nie patrzy ani na prawo, ani na lewo. Nagle, jak piorun z nieba, pada przy jej boku pytanie: "Skąd to? Czy nie skradzione?" Stanęła bledziuteńka, łzy spłynęły po już prawie martwych licach, i odpowiedziała nieśmiałym szeptem: "Nigdym w życiu moim nie kradła. I dziś nic nie ukradłam, nikomu nic nie wzięłam. Bóg świadkiem, że po cudze ręki nie wyciągam, chociaż z dziećmi nieraz głodem przymieram. I teraz co niosę użebrałam dla głodnych moich dzieci, które na mnie od godzin czekają." Nic jednak nie wzruszało tego gorliwego stróża publicznego bezpieczeństwa. Prosta złodziejka. Prowadzi ją do pobliskiej stacji policyjnej. Tu powtarza się surowy egzamin: bolesne pytania i smutne odpowiedzi. Przed nią przesuwał się smutny obrazek. Musiała widzieć swe dzieci z głodu płaczące, które daremnie na chleb czekają, kiedy ich matkę policja wypytuje jak złodziejkę; nie dosyć, że zmuszona żebrać, teraz jeszcze za zbrodniarkę uważają. Już dalej nie można. Ból i rozpacz, jak nigdy dotychczas, szarpnęły sercem; dziki ogień jak strumień trysnął z oczu załzawionych, kurcz nią wstrząsnął aż padła bezwładna na podłogę! Boleśnie wykrzywione usta szeptały: "Jezu, o mój Jezu, w domu dzieci głodne, płaczą i na chleb czekają." Raz jeszcze bolesny jęk, szorstko i bezlitośnie targnął i szarpnął ciałem tej biednej z głodu ginącej matki-robotnicy, i wymęczona, zbolała i smutna dusza opuściła zmizerowane i stratowane ciało. Lekarz policyjny stwierdził natychmiastową śmierć: "z wycieńczenia i głodu". Sierotki oddano do sierocińca.
Jeszcze jeden rzewliwy obrazek. Niech słuchaczom przypomnę jeden znamienny fakt, że młodzież nasza słynie ze swej pracowitości i energii. Mimo nielicznych wyjątków, bo dranie i leniuchy, nie dadzą się całkowicie wykorzenić, młodzież nasza w pracy nie tylko dorównuje innonarodowej młodzieży, lecz ją przewyższa. Że obecnie tyle zacnych panienek i wzorowych młodzieńców nie pracuje, to nie z własnej winy, tylko z konieczności. Dla takich szczególnie rodzice niech maja wielkie serce; nie czynić im wyrzutów, nie przypominać nawet, że od tylu i tylu miesięcy nie pracują. Nic zniechęcać ich cierpkimi słowami. Niech nie odczuwają, że są w drodze, że nawet w domu zawadzają: to ich tylko głęboko upokarza, i boleśnie rani. Ciepłe słowa rodziców wiele w tej sprawie dopomogą. Mówiłem, że młodzież nasza jest chętna do pracy i chce pracować. Oto przykład. Znana mi jest jedna panienka od czasu kiedy do szkoły chodziła. Dobre dziecko. Chętna do nauki, ukończyła akademię. Dostała nieco lepszą posadę. Pamiętam jak mi z radością o tym opowiadała. Radość i uciecha aż z oczu tryskały. Ze zadowoleniem opowiadała, że teraz przynajmniej rodzicom udowodni, że nie nadaremnie ją do szkoły posyłali. Przez cały czas pejdę co do centa oddawała. Oszczędzała nawet z tego, co od matki dostawała na stracenie. Około rok temu przychodzi do mnie przygnębiona i zasmucona mówiąc: "Proszę Ojca, zdaje mi się, że nawet i mnie odłożą: tylu już prace straciło, wnet i na mnie kolej." Pocieszałem jak mogłem. Uspokoiła się nieco, lecz odeszła zamyślona! Jakie siedem czy osiem miesięcy temu, przybiegła do mnie prosto z pracy. Blada twarz, smutne i załzawione oczy, mówiły mi więcej aniżeli słowa: "No stało się! Odłożyli mnie od roboty. Tak mi się zrobiło żal maszynki na której pracowałam, że chciałam ją pocałować na pożegnanie". Zaczęła rzewliwie płakać. I mnie żal się zrobiło, kiedy na nią patrzałem, bo w niej widziałem całą armię zacnych, uczciwych i pracowitych robotnic polskich, którym bezrobocie nielitościwie wytrąciło z ręki narzędzie do zarobkowania uczciwego na chleb codzienny, a zadowolone i szczęśliwe istoty, zamieniło w umysły niepewne i w serca niespokojne.
Z obrazków które kolejno przesuwałem dziś przed oczyma waszymi, poznać można, że dusza robotnika polskiego jest zacna i uczciwa. Dałby Bóg, aby i nadal taka była. I da Bóg, że będzie. Trzeba tylko uważać na jedno. Nie wierzyć pierwszemu lepszemu prorokowi, który robotnikowi obiecuje jakiś raj ziemski na zasadach wykoślawionych, dziwacznych i bezbożnych. Tacy, łatwowiernych prostaków, tylko do bagna doprowadzą i w bagnie zatopią. W bagnie materialnem i moralnem. Takich się strzec. Omijać ich zdała jak zaraźliwą chorobę. Szczególnie tu w Ameryce i w Kanadzie. Bóg jest nad nami. Niech będzie i w nas. Przeżyliście tyle i wytrzymaliście. Idą lepsze czasy. Czarne chmury, chociaż powoli, jednak już przeciągają. Wypogodzi się. Krzyże was dotychczas nie przygniotły. Wkrótce znów będziecie mogli okazać waszą uczciwość w pracy. Czas zagoi krwawe i głębokie rany bezrobocia, będziecie zadowoleni i szczęśliwi.
Proszę jeszcze wysłuchać następującego listu, nadesłanego mi z Cleveland:
"Wielebny i Drogi Ojcze:
Proszę o cierpliwość i przeczytanie mojego listu, bo nie mam przed kim się użalić. Mama już nie żyje od ośmiu lat. Mam lat dwadzieścia cztery. Gospodarzę w domu. Mam dwie młodsze siostry i dwóch braci. Tata, od śmierci mamy, strasznie się rozpił. Przestał chodzić do kościoła, nawet pacierzy nie odmawia. Należy do jakiegoś towarzystwa, czyta jakieś pisma, które chowa przed nami. Nas wyzywa i przeklina, często odgraża się, że nas z domu wypędzi. My same byśmy poszły precz gdzie by nas oczy poniosły, tylko przed śmiercią mamy, obiecałam jej, że pozostanę w domu. Moi bracia też naśladują ojca. We dnie i w nocy przesiadują poza domem; powracają kiedy im się podoba; kiedy ich proszę, aby się poprawili, przeklinają mnie, a razu jednego nawet mnie pobili. Mówią, że tata gorzej robi, a nic mu się nie staje, więc oni się nie boją. Moje dwie siostry pracują; jedna zarabia pięć dolarów, druga sześć dolarów na tydzień. Są na służbie. Z tych pieniędzy tata co tydzień bierze ode mnie trzy dolary na upijanie się. Ja nie wiem co się z nami stanie. Niejedną noc nie śpię, bo boję się. Nie wiem kiedy tata i bracia powrócą. Wtenczas zawsze wyzwiska i klątwa. Czy może ja zasłużyłam sobie na taki krzyż? Teraz też rozumiem, dlaczego mama nieraz wieczorami wyglądała tak zmgczona i spłakana. Ja nikomu się nie żalę, bo się wstydzę; może moje i moich sióstr cierpienia i cierpliwość, uproszą u Boga nawrócenie taty i braci. Pozdrawiam, i t. d."
Czy w tym liście nie odzywa się żałosny, rzewliwy i błagalny głos polskiej panny, bohaterskiej mgczennicy? Czy to młode życie, nie jest ofiarą na ołtarzu cierpliwości, o nawrócenie ojca pijaka i niedowiarka, oraz braci nic nie wartych? Nie wiem! Wiem tylko jedno, że to wzór godny naśladowania. Musi być skuteczny. Bóg wysłucha!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz