Seweryna Duchińska śpiewała tak: "O! Matko Polko, pozdrawiam cię w Bogu: Tyś, jako lipa, wciąż wichrem miotana. Stopą na ziemi, myślą w niebios progu. Ramiona wiecznie wyciągasz do Pana. A przez nie z góry zdroje święte płyną, błogosławieństwa nad smutną rodziną."
Któż nie rozumie i nie wie, czym zawsze była matka w rodzinie polskiej? Serce matki Polki to największe z dzieł Bożych w porządku naturalnym. Matka-Polka zawsze żyła tylko dla dzieci! Serce matki-Polki, mimo swej prostoty, jest źródłem głębokim i niewyczerpanym miłości, zaparcia siebie i poświecenia!
Szymon Tokarzewski, zesłany w roku 1850 do ciężkich robót na Syberię, pisze w swych pamiętnikach "Siedem lat katorgi" o pierwszych zdarzeniach po wywiezieniu go z Warszawy:
"W Miłosnej przeprząg koni. Tam oczekiwała matka mojego towarzysza wygnania! Skoro zatrzymały się wozy, pochwyciła syna swego w objęcia. Był to uścisk rozpaczliwy, tak rozpaczliwy, że matka bolesna i syn męczennik byli tak bladzi, iż naprawdę było można się obawiać, aby z rozpaczliwym tym uściśkiem nie zerwała się razem nić życia obojga!
Kiedy zaś padł rozkaz oficera-strażaka, że trzeba już jechać dalej, wówczas raz jeszcze matka całuje syna, po czym zwraca się do nas i mówi: "Błogosławię was. Błogosławię w imieniu nieobecnych matek waszych." I kładła znak krzyża świętego na czołach naszych i przyciskała nas wszystkich do swojej piersi. Łza, to objaw uczuć niemęskich, a jednak wtenczas płakaliśmy wszyscy bez wyjątku. Płakał nawet ten tłum, który się zebrał opodal i wydawał się obojętnym.
Ruszamy w podróż wygnańczą. Nagle ktoś zaintonował:
Święty Boże — Święty Mocny, Święty a nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami!
Obejrzeliśmy się! To matka mojego towarzysza zanuciła ten śpiew błagalny, który z nią, padłszy na kolana, powtarzali wszyscy obecni. I te pienia najuroczystsze biegły za nami, fale powietrza niosły je długo i daleko. I my nasze głosy połączyliśmy z tym chórem:
Święty Boże — Święty Mocny, Święty a nieśmiertelny.
Zmiłuj się nad Polską nieszczęsną...
W ten sposób pożegnaliśmy na długo naszą ziemie ojczystą."
Takie były matki nasze w latach niewoli minionej. Takie były przez 20 lat pokoju. Takie są w obecnej żałobie!
TO SĄ NASZE MATKI!
W miesiącu wrześniu ze stolicy Polski przyjechała matka-Polka. Pani Zofia Arciszewska, żona pułkownika Arciszewskiego. Z jej przemówień, cudownych i serdecznych przemówień, robię wyciągi i je wam podaję. Pani Arciszewska opisuje, jako świadek naoczny, sceny i zdarzenia, które stwierdzają, że kobiety polskie, męczenniczki i bohaterki, okryły się wieńcem chwały nieśmiertelnej i na stanowisku wytrwają. Oto słowa pani Arciszewskiej:
"Przynoszę Wam pozdrowienie z Polski. W kwietniu, gdy wyjeżdżałam z Warszawy, przyrzekłam, że gdzie będę a Was zobaczę, to pozdrowienie ich załączę: Witajcie! Zapewnienie ich ... że wytrwają — tam w Polsce. My kobiety polskie zawsze stawałyśmy za sprawą pokrzywdzonych, tym więcej czynimy to dziś, gdy tymi pokrzywdzonymi są nasze siostry. Z oddali wołają o pomoc. I głos ten nie ginął w przestrzeni. Doszedł do waszych serc. One tam złożyły ofiarę swych wielkich bohaterskich serc l Wy tu pragniecie okazać im Wasze serce. Patrzę na Wasze oczy i widzę wzruszenie i łzy, sięgam w głąb dusz i serc, i widzę wielką miłość i wielkie zrozumienie. To jakby jedno serce, jedna sprawa. Bo nie ma takiej przestrzeni, która by nas rozróżnić mogła, ani oceanu, który by nas dzielił! Ola Ojczyzny to w dniu 1-go września 1939 roku zabiły polskie serca wielką miłością, która w gorącym swym uścisku stopiła nienawiść polityczną, różnicę klas, przysłoniła wszystkie osobiste, a odsłoniła jeden: Wolność Polski! Dla niej to chłop, robotnik, kupiec, student czy dygnitarz państwowy, włożywszy mundur prostego żołnierza, szedł służyć jednemu celowi, jednej sprawie . . . Polsce!
Byliśmy zaskoczeni, nieprzygotowani, ale nie cofnęliśmy się, nie rzucaliśmy broni. Nasz żołnierz na wystrzał żołnierza najeźdźcy odpowiedział wystrzałem. 6-go września płonął dworzec kolejowy. Tej nocy rząd wyjechał z Warszawy, a przez radio wezwano do opuszczenia miasta wszystkich mężczyzn od 17 do 45 roku życia, by nie dostali się jako zakładnicy w ręce wroga.
Zostali tylko mężczyźni niezdolni do wojska, kobiety i dzieci. Zrozumiałyśmy wówczas, że musimy zająć miejsca opuszczone. Matki zostały przy dzieciach, a inne poszły do pracy. Komendantów Obrony Przeciwlotniczej domów zastąpiły komendantki, w policji żony zastąpiły swych mężów, dozorców dozorczynie . . . straży ogniowej nie było . . . Nie ulękły się nalotów lotniczych i spadających granatów kobiety polskie. Wyszły na ulice, by karmić nadpływające grupy uchodźców i żołnierzy, wracających ze stron zajętych już przez wroga, zgłodniałych i zmęczonych walkami, szukających serca Warszawy. Radio podawało co godzinę adresy, gdzie mogą być nakarmieni uchodźcy i żołnierze.
Przez ulice przejeżdżały samochody żołnierzy-chłopów z "Przeszkolenia Wojskowego," z pieśnią na ustach "Nie damy ziemi skąd nasz ród ..." A matki stojąc na ulicy słały ostatnie pożegnanie: Jasiu, Stasiu, Czesiu . . . pisz . . . wróć! Ja, 25-go sierpnia, t. j. 5 dni przed wojną, rzuciłam w gronie znajomych hasło zorganizowania szwalni dla Polskiego Czerwonego Krzyża. Radio powtórzyło to hasło, że potrzebuje maszyn i rąk do szycia ... i w przeciągu dwu dni miałam do dyspozycji 40 maszyn ... a 80 kobiet szyło już koszule i fartuchy sanitarne dla szpitali. Od 50 do 80 i 100 sztuk dawałyśmy dziennie szpitalom. Mały mój domek w ogródku zajęty był na szwalnie, drugi w tym samym ogródku na punkt odżywczy, gdzie potem wydawałyśmy żołnierzom po 3000 posiłków dziennie. Założyłam też punkt sanitarny, gdzie żołnierz mógł, nie zajmując miejsca w szpitalach, zmienić opatrunek. Do 500 opatrunków dziennie zmieniałyśmy, najwięcej było ran na stopach od przemaszerowanych kilometrów. Żołnierz przychodził zmęczony, często bosy i obdarty, głodny i tropiony przez nieprzyjacielskie samoloty, lecz zawsze swój karabin miał w ręku, by dalej walczyć . . .
Na tym samym terenie organizuje pralnię. Piękne Warszawianki, artystki teatrów, zarówno jak najbiedniejsze kobiety, przyszły, by pracą rąk — pomóc żołnierzowi. 8-go września pali się szpital Piłsudskiego, jeden z największych w Warszawie. Nocą przenoszą rannych do Uniwersytetu, położonego niedaleko naszego ogródka. Dowiedziawszy się o tym, obejmuję opiekę nad tym szpitalem i sto kobiet pod moją komendą zajmuje się pracą w poszczególnych pawilonach w roli sióstr.
Lecz szpital ten trzeba organizować od początku, bo nie ma łóżek ni pościeli. Apelujemy więc znów przez radio: "Organizujemy szpital, potrzeba nam łóżek, pościeli, bielizny, żywności, papierosów." I dobre Polki znów przyszły do bram Uniwersytetu. Ze wszystkich stron ciągnął długi sznur kobiet, niosących materace, pościel, bieliznę, i cicho składały swe dary hojnego polskiego serca, nie żądając nic, nawet pokwitowania. A niejedna była wśród nich, co oddała wszystko co posiadała. Na moja uwagę zrobioną jednej z kobiet, która wyglądała jakby przyniosła swą jedyną poduszkę, by ją zatrzymała, odpowiedziała, patrząc przez łzy siwymi oczami: "Ja mam twardą głowę, mogę spać bez poduszki, a tamci w szpitalu niechaj wygody i nasze serca mają." Inna przyniosła trochę cukru, sucharki i flaszkę soku. "Zrobiłam to dla syna," powiedziała, ale nie wiem gdzie jest, może go inna matka karmi, niech Siostra weźmie i nakarmi jej syna!" — A matki oczekiwały w ogonkach pod sklepem na przydział chleba i nie przeraziła ich bomba lotnicza, która zabiła 15 spośród nich. Innych 50 nie odeszło od kolejki, zdecydowane na wszystko, byleby tylko nakarmić dzieci swoje i tych, co padli.
Do szpitala na Uniwersytecie bez przerwy wnoszono rannych żołnierzy. Dzień i noc słyszeliśmy huk armat i karabinów maszynowych, skierowanych na miasto. Bomby lotnicze zwiększały ilość rannych pośród ludności cywilnej, zastając ich w domach i schronach. Zapełniały się korytarze szpitala, nosze przy noszach, ranni bez rąk, nóg, ze zmiażdżonymi klatkami piersiowymi, przestrzelonymi trzewiami. By ich podtrzymać na siłach, dajemy im wino czerwone, brocząc w kałużach krwi płynącej z ich ran. Podaje jednemu żołnierzowi kubeczek — nie poruszył warg, spojrzał już oczyma z tamtego świata — złożyłam ręce jak do modlitwy i zamknęłam oczy. Od wielu innych nieznanych bohaterów odebrałam to ostatnie spojrzenie i szept warg: "Siostro," a ksiądz błogosławił ich na nową drogę.
"Obywatele!" — mówi prezydent nasz Starzyński — "pali się ulica Czerniakowska numer 212, idźcie, pomóżcie ugasić, zostały kobiety i dzieci" ... i poszli, gasili. . . 23-go września nieustanny huk bomb zagłuszał w szpitalu modlitwę żołnierską: "Kiedy ranne wstają zorze." — "Dzień dobry, chłopcy," mówiłam, robiąc ranny przegląd sali. I zawsze zastawałam zmiany. Jedni przybyli, po drugich były miejsca puste. "Czy cierpiał?" — pytam sąsiada, patrząc na puste łóżko. "Nie, Siostro, gdy obudził się, powiedział głośno: "Poczekaj Matko" i zamknął oczy, a potem za chwilą widziałem, jak go wynoszono" — "A wy, czyście dobrze spali?" — pytam, widząc jego rozpromienione oczy. — "O, Siostro, śniła mi się Polska, taka majowa, kwiecista, pachnąca."
Szary dym unosi się nad całą Warszawą. Ranni moi nie dostaną bulionu. Spieszą się do szpitala. Uśmiecham się do żołnierza, co mi salutuje. Zawsze uśmiecham się, wdzięczna losowi, że mogę pomagać żołnierzom. — Znów huk straszliwy. Bomba trafiła tuż obok w kościół św. Krzyża, a obok znów szrapnel trafił żołnierza na warcie, co przed chwilą mnie jeszcze salutował! Na trawie leżą bez ruchu żołnierze, a opodal sanitariusze i Siostry kopią grób. Szrapnele padają na wszystkie strony. Dym szary unosi się wokoło. Samolot nieprzyjacielski zniżywszy lot, widzi nas wszystkich i strzela z karabinu maszynowego. Bezbronna zacisnęłam ręce. Pawilon szpitalny cały stoi w ogniu . . . widzę żołnierzy rannych wyskakujących z okien i łamiących sobie ponownie ręce lub nogi. Wpadam w drzwi płonącego pawilonu. Płomienie obejmują sufit drugiego pietra, który spada na podłogę. Ranni, którzy mogą, schodzą sami. Siostry, księża i sanitariusze wynoszą na noszach ciężko rannych. Pomagam im. — A zniósłszy jednego do ogrodu pod drzewo, znów śpieszymy z powrotem na piętro, bo tylu ich jeszcze czeka bezradnie w płonącym budynku. Belki czerwone padają przede mną. Nigdy nie mogłabym podnieść tak ciężkiego łóżka, jak teraz podnoszę, a prócz tego nadstawiam me ramię rannemu o jednej nodze, który sam nie może zejść po schodach; trzyma się mnie mocno i razem schodzimy. Przed nami spada znów paląca się belka. Jakiś głos przerażony wołający pomocy dochodzi nas z drugiego pietra . . . płomienie objęły Siostrę i dwóch żołnierzy, belka im spadła na głowy, schody runęły . . . O, Boże! .... niema ratunku. Granaty padają na ziemię, odłamki rozrywają nasze fartuchy, lecz nie robią nam nic złego. Wnosimy rannych do innego pawilonu, lżej ranni tłoczą się również do niego. Powstaje ścisk. Patrzę w oczy Sióstr: w rozszerzonych źrenicach płoną ognie ich bohaterskiego ducha. Potem bomby trafiły w drugi pawilon szpitalny ... - potem w trzeci, w czwarty, piąty. Wszystkie one paliły się po kolei. Ścigani przez barbarzyńskiego nieprzyjaciela, nie mogliśmy ukryć naszych rannych żołnierzy, chroniących się z jednego pawilonu do drugiego. Z wycieńczenia wielu z nich oddało życie. Płomienie ogarnęły Warszawę ze wszystkich stron. Jak pochodnia, czerwona łuna świeci i straszy Zamek królewski. Huk bomb, a potem huk spadającego domu głuszy krzyk ludzki . . . To matki nocą, obłąkanym wzrokiem wodząc, szukają schronienia . . . "Gdzie skryją głowy dzieci, wołają, i w schronach tulą zapłakane, głodne dzieci. "Nie damy Warszawy, nie damy!" — wołają kobiety na Pradze, rzucając butelki benzyny na rozgrzany motor tanków. - "Nie damy!" — wołają oddając swe życie. — "Nic damy! - niosło echo przez płomienie i zgliszcza!
Zamilkły działa... Nikt nie wierzy . . . kapitulacja! Jak powiedzieć to żołnierzom? Wiadomość taka może ich zabić .. . Na ulice wyszli ludzie, opuszczając schrony, jak widma, szkielety, wspomnienia człowieka. Obdarci, bosi, nie zdążyli byli zabrać ze swych płonących domów nic prócz kołdry, pledu, prześcieradła. Narzuciwszy je teraz na siebie, szli i wyblakłymi oczyma patrzyli na Warszawę — w gruzach. Dom jeszcze plonie, zaś przejście przez ulicę uniemożliwiają gruzy i druty telegraficzne leżące na ziemi. Na leżące konie rzuciła się zgłodniała ludność Warszawy i — psy. Siostry bez przerwy kopią nowe groby dla tych, co polegli w ostatniej godzinie. "Tu był mój dom, gdzie jest mój dom?" W objęcia sobie padają ci co się znają, i ci co się nie znają, że są, że biją ich polskie serca, w uścisku gorącym przysięgę składają, że odbudują, a wróg im za to zapłaci! . . .
Wielki naród, o tak bohaterskiej kobiecie, zadecydował, że istnieć musi, że żadna go siła nie wykreśli z mapy, a nawet tak potężna, tak okrutna jak krzyżacka! Poznaliśmy ich barbarzyństwo. Patrzyłam na to krzyżactwo przez osiem miesięcy. Ale i oni poznali nas. I poznał nas cały świat! Nasz Honor, Miłość i Braterstwo! Tę bohaterskość polską plugawy gad krzyżacki chce zniszczyć, złamać chce ducha. Wróg wywozi w głąb Rzeszy do pracy mężczyzn i kobiety. Młode dziewczęta porywają z domów, z ulicy, pod groźbą kar, by służyły za rozrywkę w obozach żołnierzom. Za opór strzelają w serca . . . ! Ginie dziś jeszcze jak pod gradem kul i bomb polskie życie. Co noc w ogrodzie Frascati słychać strzały. I wiemy, że kogoś już miedzy nami nie ma, że ginie ktoś, kto ukochał tę Polskę nad życie. A bolszewicy porywają matkom dzieci i wywożą w głąb Rosji. Wypuszczono z obozów koncentracyjnych młodzież z Przeszkolenia Wojskowego. Wypuścili do domów w lutym ... o odmrożonych rękach i nogach ... w gruźlicy. Żywe trupy leżą w domu rodziców. Jaś, Staś i Cześ wrócili, ale niezdolni do życia!
A z Bolszewii przysłano dwa wagony zamarzniętych żoł¬nierzy, przytulonych do siebie w ostatnim braterskim uścisku, w drodze zamarzły im serca . . . Naród nasz tak ukochał Wolność, że jej zawsze bronił, i tak ją cenił i szanował, że nigdy w historii naszej nie napadł na wolność innego narodu, a zawsze w obronie napadniętych stawał pod hasłem: "Za naszą i waszą sprawę." Na to każda z nas Polek odda swego męża, syna, brata!".
Do słów pani Arciszewskiej nie chcę dodać ani joty! Cały ten obrazek rzucam słuchaczom i słuchaczkom i kończę apelem do serc naszych matek: "Tak żyją — tak umierają za sprawę Boska, za sprawę Świętą, za sprawę Dobrą — kobiety Polki, matki, żony, córki!" Jaką odpowiedź dacie na to? Co zrobicie? Możecie wiele, bardzo wiele uczynić i przysłużyć się miłosiernym sercem i ofiarną ręką!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz