MODLITWA JEST LEKARSTWEM - pogadanka o. Justyna z 1.12.1940 r.

Przemówienie radiowe na temat: "Czemu się modlić?" zrobiło dobra robotę. Trafiło do umysłów i serc słuchaczów. Pomiędzy innymi dostałem list następującej treści:

"Drogi Ojcze: Mam lat 24. Jestem w szpitalu suchotników. Kiedy mnie tu przywieziono, postanowiłem sobie więcej się nie modlić, bo przestałem wierzyć. Bóg nie chciał mi dopomóc! Pytałem się, czemu ja, który nie paliłem ani nie piłem, tylko chciałem żyć uczciwie i być użytecznym człowiekiem musiałem wpaść w chorobę, z której doktorzy twierdzą, że już nigdy nie wyjdę. Kiedy zaś doktorzy powiedzieli mi, że muszę iść do szpitala, zacząłem kląć ojca i matkę i przeklinać Boga, l od tego czasu ani razu nie mówiłem pacierzy. Jeden z moich krewnych przywiózł mi do szpitala małe radio. Nastawiłem na program Godziny Różańcowej. Ojciec mówił z takim przekonaniem i tak szczerze, że leżąc w łóżku popłakałem się. Przypomniały mi się czasy, kiedy byłem mały i w domu klękałem z braćmi i siostrami i modliliśmy się razem i głośno. W jednej godzinie przeżyłem dzień Pierwszej Komunii świętej i te szczęśliwe lata kiedy chodziłem do szkoły parafialnej, a potem do wyższej szkoły. Kiedy wasz anonser zapowiedział, że będzie udzielone błogosławieństwo, wstałem z łóżka, przyklęknąłem i zacząłem się modlić, pierwszy raz od czterech miesięcy. Po błogosławieństwie uczułem taki spokój i zadowolenie, że kiedy wieczorem przyszła mnie odwiedzić moja mama, to aż się zdziwiła. Pielęgniarka przyszła później, aby wziąć temperaturę i też się zadziwiła, że nie miałem gorączki, po raz pierwszy od mego pobytu w szpitalu! Już teraz nie tylko będę się modlił co rano i wieczór, ale i w ciągu dnia. Zrobię więcej. Jeśli modlitwa jest takim lekarstwem dla mnie, może być też dla innych. Tu na tym oddziale jest siedmiu Polaków. Wszyscy razem będziemy słuchali programu, a jak będę się czuł lepiej, to przejdę się po całym szpitalu i opowiem co żem zrobił i jak modlitwa mi pomogła!"

MODLITWA JEST LEKARSTWEM

Wyjątki z drugiego listu, datowanego 17-go listopada: "Wielebny Ojcze, opowiadanie Ojca o ministrze, z którym Ojciec rozmawiał na pewnej stacji kolejowej, słyszane w dniu dzisiejszym przez radio, skłoniło mię do napisania niniejszego listu. Bo jeżeli z protestanckim ministrem Ojciec rozmawiał, to przypuszczam, że słowa mojego listu zechce także przeczytać, jakkolwiek ja jestem katolikiem z imienia tylko i z urodzenia! Jednak jestem Polakiem i to mi daje tytuł i śmiałość zwrócić się do Ojca, Polaka, a więc mego rodaka. Nie wiem czy słuchałem Ojca pięć razy od czasu kiedy jestem w tym kraju. Byłem bowiem tak zdegustowany i uprzedzony do wszelkich mów księży, że nigdy nie miałem ochoty przysłuchiwać się mowom także i Ojca. Ubiegłej niedzieli nastawiłem radio na polską godzinę i zdążyłem tylko usłyszeć, że Ojciec będzie przemawiał na przyszłą niedzielę, t. j. dziś. Nastawiłem zatem radio przed 5-tą godziną i w całości wysłuchałem programu w myśl przysłowia: "nikt nie jest zły — chyba że mu to udowodnią!" — To rzewnie, szczerze, z serca do serca wygłoszone przemówienie Ojca wzruszyło mię, przyznam szczerze, coś w mym sercu zakotłowało, i idąc za popędem serca, po ukończeniu godziny radiowej, zebrałem się do pisania tego listu".

"Miałem matkę, bardzo pobożną. Mogę o niej jedno powiedzieć, że całe swoje życie złożyła w ręce Boga i często się modliła. Modlitwa jej była jakoby hasłem codziennego życia. Modliła się przy każdej sposobności, kiedy szła do pracy, i po pracy wracając do domu. zawsze odmawiała różaniec, a często w nocy wstawała i odmawiała koronkę. Toteż w czasie przemówienia Ojca obraz mojej świętej pamięci Matki stanął żywo przed oczyma, bo dziś Ojciec mówił o modlitwie. Matka moja biedna umarła pięć lat temu. w 75. roku życia. Kiedykolwiek dostałem list od niej zawsze wzmiankowała, że modli się za mnie i że mię poleca Matce Najświętszej. Mam te listy po dziś dzień i chowam jak święte relikwie. Ponieważ ja zerwałem z Kościołem w roku 1926, byłem przeto przedmiotem niepokoju i wielkiego zmartwienia dla mojej matki. Nigdy mi nie czyniła z tego powodu ostrych wymówek, ale prosiła, abym wrócił i ufał w Bogu, a On mi da pokój w życiu i znajdzie dla mnie miejsce odpowiednie w społeczeństwie. Ja kochając moją matkę, z bólem serca słuchałem jej łagodnych i słodkich napomnień, wzruszałem jednak często ramionami i powiadałem, że za nic nie wrócę do Kościoła".

"Pozwolę sobie krótko przedstawić Ojcu historię mego odstępstwa: Byłem ochotnikiem w wojsku polskim i odbyłem kampanię wojenną w roku 1919 i 1920. W czasie odwrotu z Ukrainy, dostałem kulę w głowę pod Dubnem na Wołyniu i na skutek tej rany zostałem zwolniony jako inwalida wojenny. Miałem podówczas 19 lat. Jak zawsze, tak i wówczas byłem szczególnym przedmiotem modlitw mojej matki i tylko cudem uniknąłem śmierci, bo kula weszła tuż pod prawym uchem, a wyszła pod lewym uchem. Ja wierzę, że Bóg wysłuchał modlitwy mojej matki, bo nie chciał, abym ja, jej najdroższe dziecko, zginął, bo poprzednio w wojnie światowej straciła dwóch synów, a moich starszych braci! Po wojnie bolszewickiej wstąpiłem na wydział teologiczny Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie i ten wydział ukończyłem w roku szkolnym 1924-25! Chciałem bardzo być księdzem, ponieważ uważałem, że pozostałość życia, którego część ofiarowałem na ołtarzu Ojczyzny, winienem ofiarować na szczególniejszą służbę Bogu! Życie seminaryjne w czasie powojennym w Polsce i po służbie wojskowej dla mnie szczególnie było trochę uciążliwe. Nie wiem jak długo leżałem na polu walki, zanim mnie sanitariusze podjęli, w każdym razie kilka godzin upłynęło, według opowiadań świadków, bo ja byłem nieprzytomny, zanim otrzymałem fachową pomoc lekarską, a kilka dni upłynęło, zanim znalazłem się w szpitalu we Lwowie. Upływ krwi i wyczerpanie ogólne wymagało przynajmniej rocznego wypoczynku i dobrego odżywiania się, aby organizm wrócił do swojej równowagi. W seminarium lwowskim nie było czasu na odpoczynek, a odżywianie wobec ogólnej biedy w Polsce także pozostawiało wiele do życzenia. Musiałem zatem bez względu na moje osłabienie, choć z trudem dostosowywać się do reguły seminaryjnej. Trudno to było, przełożeni jednak byli pod wrażeniem, że ja nie okazuję wyraźnego powołania do służby Bożej. Ja byłem jednak innego przekonania". 

"Szczególną opieką otoczył mię Ks. rektor Dr. F. Lisowski. Ja jednakowoż jego prawdziwie ojcowską opiekę brałem zawsze za złą monetę. Będąc na czwartym roku teologii, kilka zaledwie miesięcy przed ukończeniem, przeniosłem się do seminarium duchownego we Włocławku, z tym, że zarezerwowałem sobie prawo składania egzaminów końcowych na Uniwersytecie we Lwowie. Egzaminy te złożyłem jako kleryk włocławski, poczem wróciłem do Włocławka ze świadectwem ukończenia Uniwersytetu we Lwowie. We Włocławku miałem otrzymać święcenia kapłańskie w marcu 1926. Przed subdiakonatem, którego data była wyznaczona już — zostałem powiadomiony przez biskupa ze do święceń nie będę dopuszczony. Opuściłem zatem seminarium we Włocławku i pojechałem do Krakowa. Tu przyłączyłem się do wyznawców religii nierzymskokatolickiej. W tej organizacji zostałem przez 14 lat. W tym roku złożyłem wyznanie wiary, przyjąłem Sakrament Pokuty i stałem się na nowo członkiem Kościoła. Do kościoła jednak nie uczęszczam, ani nie jestem praktykującym katolikiem!

Dlaczego? Na to trzeba by znów zużyć kilka stronic papieru, a to wzięłoby Ojcu wiele drogiego czasu, którego nie mogę mu zabierać. Jeżeli mi Ojciec pozwoli, to w następnym liście skreślę przyczyny, które złożyły się na moją apatię religijna, stan który widzę u siebie, boleję nad tym, jednak nie mam ani sposobu ani siły, ani nawet czasem ochoty, aby się dźwignąć. Jestem w sile wieku i zdrowia, coś jednak jest we mnie co powoduje jakoby jakiś osobliwy paraliż duchowy, stan o tyle przykry, bo świadomy. Jestem rozgoryczony i przygnębiony duchowo i fizycznie. Czuje się zdrów, duchowo jednak jestem chory i nieszczęśliwy. Żyję prywatnie, interesuję się życiem Polonii tutejszej, tak pod względem religijnym, jak i narodowy; dochodzą mię także wieści z Ojczyzny, wieści ponure i nie zachęcające. Mimo to nie udzielam się nikomu. Jestem jakby zapomniany przez świat cały, tylko przez Boga - nie, który mi daje możność życia i podziwiania tego pięknego świata!

Przepraszam bardzo Ojca, że go trudzę i nudzę swoją osobą i swoją pisaniną. Coś mię jednak skłoniło, abym napisał ten list i poprosił Ojca o skuteczną radę, mianowicie, co robić ze sobą, jak życie swoje zapełnić? Czy mogę jeszcze być pożytecznym członkiem społeczeństwa, tak jak to marzyłem kiedym był młodym? Ja bym tak bardzo pragnął powrócić do równowagi duchowej, a tak mi jednak trudno. Tyle zygzaków na mojej poprzedniej drodze życiowej, tyle przykrych wspomnień, tyle zawodów i rozczarowań. Gdyby mię Ojciec zaszczycił swoją odpowiedzią, byłbym Mu bardzo zobowiązany."

Tyle z listu człowieka, który pozornie padł przy drodze życia. Człowieka pełnego dobrych chęci, który jednak patrząc poza siebie, widząc tylko załamania i rozczarowanie, nie ma dostatecznych sił, aby zrobić jeszcze jeden wysiłek i odzyskać dawniejsza pogodę duszy, zadowolenie serca i spokój sumienia! Jaka jest moja odpowiedź? Przykładem!

W Rzymie, na miejscu, gdzie kiedyś mieścił się trybunał tak zwanego prefekta Miasta, który wydal wyrok śmierci na Apostołów Piotra i Pawła, dziś stoi starożytna świątynia "San Piętro in Vincoli", po polsku: Kościół św. Piotra w Okowach, czyli Łańcuchach! W tym to kościele w prawej nawie jest posąg Mojżesza. Postać Mojżesza wspaniała. Można się omylić i sądzić, że żywy Mojżesz skamieniał. Jest to jedno z wielu arcydzieł mistrza Michała Anioła (Michael Angelo). Historia tej statuy jest nader interesująca. Od lat, artysta rzeźbiarz w swej wyobraźni stworzył figurę patriarchy, który z Bogiem rozmawiał na górze Synaj. Niestety nie mógł znaleźć odpowiedniej bryły marmuru, w którą by mógł przelać to, co mu wyobraźnia jego przedstawiała. Rzeźbiarz zjeżdżał kilkakrotnie do kopalń marmuru. Nie znalazł jednak tego, czego szukał. Po powrocie z jednej z takich wycieczek, zniechęcony wyszedł poza mury miasta na przechadzkę. Musiał przechodzić koło śmietniska miejskiego. Nagle przystanął. Czemu? Bo tam pomiędzy odpadkami, wśród śmieci, leżała ogromna bryła, bezkształtnego marmuru. Oczy artysty zapaliły się ogniem radości, serce biło jak młotem, bo tu na śmietnisku leżał ogrom marmuru, którego szukał od lat. Powiedziano mu, że jakiś mocarz rzymski kazał tę bryłę wywieźć i wyrzucić na śmietnisko, poza miasto, bo na nic się na nadawała, słowem, była bezużyteczna! Uradowany artysta natychmiast powrócił do miasta i rozkazał ową bryłę przywieźć do swej pracowni! Zabrał się do roboty. Zanim jednak wziął młot i dłuto do ręki, poszedł do spowiedzi i komunii św., i modlił się długo i pokornie.

Praca trwała długie miesiące. Wreszcie artysta stanął przed ukończonym posagiem! Zdawało się, że zimny marmur ubrał się w ciało żywego człowieka. Nawet artysta zdumiał się widokiem dzieła. Tak musiał wyglądać Mojżesz, kiedy z oczu jego tryskały płomienie oburzenia i sprawiedliwego zagniewania! Nie dziw, że sam Michał Anioł kilkakrotnie młotkiem uderzył posag w czoło, i zawołał: "Mojżeszu! A teraz mów!".

Jeśli artysta-człowiek mógł wyrąbać, wyciosać i wyrzeźbić z tej twardej, zimnej, martwej, bezkształtnej masy marmuru posąg cudownie piękny, nieomal oddychający i żywy, czy artysta boski i Stwórca wszechświata nie może uczynić tego samego z nami? Z każdym człowiekiem? Przecież jeśli jesteśmy, jesteśmy jedynie, ponieważ Bóg chciał, abyśmy byli! Jeśli zaś chciał abyśmy byli, miał dla nas pewne zamiary, pewne plany, pewne cele! Dlatego obdarzył nas odpowiednimi łaskami. Otoczył nas opieką. Dawał nam moc i siłę! Możeśmy tych należycie nie używali, a możeśmy ich nadużywali. Możeśmy za mało z Bogiem rozmawiali, a za wiele czasu ze światem marnowali! l dlatego Bóg ukrył się przed nami, zniknął z horyzontu życia naszego, tak jak często chowa się słoneczko przed oczyma ludzkimi. I wtenczas mamy noc! Ciemno w duszy, pusto w sercu, niespokojnie w sumieniu! Wtenczas czujemy się jak rozbitki na syczących falach rozgniewanego morza! Zdaje się nam, że już wszystko przegrane, wszystko stracone. Tracimy wiarę w Boga, ufność w bliźnich, nadzieje w siebie samych!

Mamy wrażenie, że jesteśmy bezużyteczni, bezwartościowi i spędzamy całe lata odurzeni, zniechęceni, rozpaczający.  Wówczas koniecznie trzeba przypomnieć sobie słowa Chrystusa, który upomina nas wszystkich: "Mieszkajcie we mnie, a Ja w was! Jak latorośl nie może przynosić owocu sama ze siebie, jeśli nie tkwi w winnym szczepie, tak i wy, jeśli we mnie mieszkać nie będziecie. Jam jest szczep winny, wyście latorośle. Kto mieszka we mnie, a Ja w nim, ten wiele owocu przynosi; bo beze mnie nic uczynić nie możecie. Kto we mnie tkwić nie będzie, zostanie precz odrzucony i uschnie jak latorośl, którą zbierają i do ognia wrzucają i płonie. Jeśli we mnie trwać będziecie, a słowa moje w was trwać będą, czegokolwiek zechcecie, prosić będziecie i stanie się wam!". Ten nakaz Chrystusowy praojcowie nasi wyrażali starożytnym i utartym przysłowiem: "Bez Boga ani do proga!".

Czemu to dziś tylu narzeka na jakieś nieszczęśliwe losy życia, biada na przykre warunki życia, wzdryga się przed obowiązkami życia, obawia się jutra, itp.? Ponieważ chcą iść sami, bez Boga! A tak łatwo zwrócić się do Boga i oddać się w ręce Opatrzności Bożej przez pokorną spowiedź św. i przez żarliwe modlitwy zwrócić się do Boga. Bóg nigdy od nas nie odwróci się! Modlitwa to najtańsze i najskuteczniejsze lekarstwo na cierpienia duchowe i nie tylko!

Przed kilku latami do jednego ze szpitali w okolicy Nowego Jorku zawołano księdza do chorego, który przez 45 lat nie był u spowiedzi św.! Księdza zbudowały pokora, skrucha i pobożność chorego. Spytał się więc już nieomal konającego, czy często modlił się, aby być tak budująco i dokładnie przygotowanym na podróż do wieczności. — "Wcale się o to nie modliłem." — odpowiedział chory — "bo nie modliłem się od czasu pierwszej Komunii św., — ale za mnie modliła się matka moja!" Mówiąc te słowa rozpiął koszule na piersiach i wyjął list, pisany ręką matki i podał księdzu. Kapłan wyczytał, z trudnością, następujące serdeczne zdanie: "Synu, ponieważ moje namowy i prośby nic nie pomogły, nie przestaje i nie przestanę do śmierci polecać cię dobremu Bogu, abyś choć w chwili śmierci do Niego powrócił!" Powrócił i wyzdrowiał!

Modlić się powinniśmy zawsze i wszędzie. Zawsze, w doli i niedoli, w powodzeniu i niepowodzeniu, w smutku i weselu. Powodzi ci się dobrze? Módl się, dziękując Bogu! Masz trudności? Módl się, proś Boga! Jesteś zdrów? Znów dziękuj Bogu! Cierpisz? Raz jeszcze proś Boga o ulgę i o moc i siłę przetrzymania i wytrwania. Módl się z rana, nie tylko i wieczorem, mianowicie kiedy wstajesz i do snu się kładziesz, ale w ciągu dnia, rozpoczynaj każdą czynność, jeśli już nie znakiem Krzyża św., albo Zdrowaśką, to przynajmniej pobożnym westchnieniem! Idziesz z rana do roboty i przechodzisz koło kościoła, wstąp na chwilę. Wystarczy na dwie lub trzy minutki. Pokłoń się Twemu Bogu. Powracasz z pracy? Wskocz znów do kościoła. Przekonasz się, że na tych odwiedzinach i krótkich pogadankach ze Stwórcą nic nie stracisz! Zjeżdżasz do lub od roboty? W czasie jazdy odmów Ojcze nasz i Zdrowaś Mario! Zobaczysz jak to ci ułatwi twoją pracę codzienną. Ciężary życia codziennego się zmniejszą, przykrości zmaleją. Jutro nie będzie się tak ciemno przedstawiało. Świat się do ciebie uśmiechnie. Przyszłość się rozjaśni. I ty inaczej, spokojniej, weselej, patrzeć będziesz na świat, na ludzi, na obowiązki. Pamiętaj, że modlitwa to najtańsze i najskuteczniejsze lekarstwo na dolegliwości ludzkie!