5. Ojciec Polonii
W dniu 8 września 1954 r. O. Justyn obchodził 50-lecie pracy zakonnej. Na uroczystej Mszy św. w kościele Bożego Ciała obecni byli księża z całych Stanów Zjednoczonych i Kanady, przedstawiciele organizacji polonijnych, urzędnicy federalni, stanowi, powiatowi i miejscy. Kazanie wygłosił ks. infułat Józef Glapiński - wikariusz generalny diecezji Buffalo i proboszcz parafii św. Jana Kantego w Buffalo. Wydarzenie to i udział w nim wyżej wymienionych uczestników, pozostaje w ścisłej korelacji z powszechną opinią, jaką cieszył się Ojciec Figas. Nazwano go "Ojcem Polonii". Był tym ojcem dla wszystkich, zwłaszcza dla biednych i sierot, a nawet dla pijanych, których, ku zgorszeniu niejednych, podprowadzał do domu. Uważał, że gdyby był ojcem tylko dla dobrych i układnych, nie miałby w ogóle prawa do tego tytułu.
Ks. Wincenty Borkowicz, proboszcz parafii św. Stanisława w Detroit, Mich., w przemówieniu powitalnym w dniu 22 kwietnia 1951 r., tak mówił: "Wierzymy, że zrodziła się matka-troska i umiłowanie polskości oraz ojciec-obowiązek warowania na szańcach sprawy polskiej - narodowej i polonijnej. Postać twa budzi w nas podziw i szacunek. Chociaż burze szaleją wokoło nas, pioruny biją zajadle w mur uchodźczy, czyniąc wyrwy, przez które uchodzą nasze siły, to ty stoisz nieugięty, zawsze wierny swemu posłannictwu".
Jak widać, wysiłki dzielenie Polonii nie są rzeczą nową. Kościół natomiast przez swoje instytucje i szczere zaangażowanie w sprawy ludzi, a także dzięki swym wiekowym doświadczeniom, zawsze stanowił czynnik jednoczący i był niezawodnym diagnostą czasu. Godzina Różańcowa odegrała w tym względzie i nadal odgrywa olbrzymią rolę.
Ojciec Justyn przekonany był, że jeśli Polonia Amerykańska i Kanadyjska mają zachować więzy z Polską, a także odegrać jakąś rolę na własnym terenie, musi zachować swoją tożsamość w oparciu o tradycje i znajomość języka polskiego. Dawał temu wyraz bardzo często. Swoje Credo w tym względzie wypowiedział podczas uroczystości poświęcenia kamienia węgielnego pod nowy klasztor Sióstr Franciszkanek w Hamburg, N.Y. koło Buffalo. W mowie jego znajduje się m. in. takie stwierdzenie: "Przemawiam do was, Wielebne Siostry, nie jako wasz prowincjał, ale jako franciszkanin-zakonnik i jak wy, Amerykanin polskiego pochodzenia. W pracy waszej doznacie błogosławieństwa Bożego tak długo, jak długo pozostaniecie siostrami-Polkami. Macie uczyć dzieci polskie po polsku. Nie słuchać podszeptów: "Give up your Polish language"; "Teach children in English because it is America". Prawdziwymi "Americans" są tylko Indianie, więc chyba nauczycie się ich języka. Język polski ma w Ameryce takie same prawa jak angielski, bośmy tak samo jak Anglicy budowali ten kraj w pocie czoła, a przy tym zachowaliśmy religię przodków. Zaprawdę mówię wam, gdybyście przestały być siostrami-Polskami, błogosławieństwo Boże was ominie".
Sprawa, którą w przemówieniu swym poruszył O. Justyn dotyczy nie tylko Sióstr Franciszkanek, ale dotyczy całej Polonii. Bez znajomości języka polskiego pozostaje jedynie jakieś uczuciowe, słabnące z pokolenia na pokolenie, związanie z Krajem przodków. Obraz Polski i Polaków w takim przypadku w świadomości trzeciego i czwartego pokolenia jest taki, jaki przekazali rodzice, dziadkowie. Bez znajomości języka niemożliwe jest poznanie kultury i ducha narodu polskiego. Pozostaje też kwestią otwartą, czy można w tym względzie liczyć na obcojęzyczne środki przekazu myśli. Ojciec Justyn przewidywał procesy asymilacji, ale za wszelką cenę starał się uniknąć zatarcia śladów mowy polskiej, co prowadziłoby do obumierania Polonii, jako grupy etnicznej. Dla jasności sprawy należy powiedzieć, że Ojciec Justyn zachęcał do poznania obu języków - polskiego i angielskiego i ciekawe, że brał w tym względzie pod uwagę nie tylko względy patriotyczno-kulturowe, ale i ekonomiczne. Znajomość dwóch języków daje możliwość znalezienia pracy, w miejscach, gdzie potrzebna jest znajomość obu tych języków. Nadto znacznie taniej jest uczyć dziecko w domu niż potem posyłać je do szkół, płacąc za to znacznie więcej. Ojciec Justyn w ogóle zachęcał do uczenia się języków obcych. Sam mówił biegle po polsku, angielsku, niemiecku, włosku i po łacinie. Odpowiadał także na listy pisane do niego w różnych językach słowiańskich. W świetle tej jego życiowej filozofii widać jasno, dlaczego z tak wielką troską podchodził do rozwoju szkolnictwa w swej prowincji i to prowadzonego w języku polskim, przy jednoczesnym, gruntownym poznawaniu języka angielskiego. Warto tu wspomnieć, że Ojciec Justyn był stałym członkiem Fundacji Kościuszkowskiej, której zadaniem jest troska o podtrzymanie i rozwój kultury polskiej w środowisku Polonii Amerykańskiej.
Stojąc na takim stanowisku, Ojciec Justyn był zdecydowanym przeciwnikiem polityki "melting-pot" - tygla, w którym wszystkie kultury miałyby się wymieszać, tworząc jakąś jedną Amerykę - zunifikowaną, bez różnic, choć naturalnie, nie dałoby się ukryć genetycznych różnic skóry, układu kości czaszki, a nawet akcentu w mowie. W krytyce polityki "tygla" zdobywał się nawet na ostry sarkazm. Zarzucającym, iż przesadza w akcentowaniu potrzeby znajomości obu języków, angielskiego i polskiego, odpowiedział w audycji radiowej: "Melting-pot to takie monstrum, dziwoląg, dziwotwór i poczwara. Z takiego przymusowego tygla wychodzi olbrzymia parówka czyli hot-dog, co to ni pies ni wydra, tylko kawał świdra".
Trzeba przyznać, że giętki był język Ojca Justyna. Stanowił bowiem poniekąd narzędzie walki o swe miejsce w społeczności amerykańskiej. Wydaje się także, że ukazując możliwości tego języka, posługując się często wspaniałą poezją polską, znajomością prozy i przysłów polskich, O. Justyn niejako zmuszał swych słuchaczy do uszlachetniania ich języka i czynienia go coraz piękniejszym narzędziem codziennego porozumiewania się. Mimo licznych sugestii, by zastosować w audycjach Godziny Różańcowej język angielski, nigdy do tego nie dopuścił. Był jakoś przekonany, że słuchaczy będzie miał tylko wtedy, gdy zachowa język polski. Tak jest do dziś i do dziś są słuchacze. Mówi się obecnie o 2-milionowej rzeszy słuchaczy Godziny Różańcowej.
Był także Ojciec Justyn ojcem Polonii i w innym sensie. Starał się ochronić ją przed obcymi wpływami z Europy, zarówno komunistycznymi jak i faszystowskimi. W latach 30-tych, podczas depresji gospodarczej, jedne i drugie wpływy miały możliwości przenikania do grup etnicznych, nie omijając polskiej, z ideałami obcymi przede wszystkim duchowi autentycznych tradycji chrześcijańskich emigracji polskiej. W listopadzie 1940 r. tak przemawiał w jednej z audycji radiowych: "Przewidywałem zawsze tragiczne i smutne skutki działalności dyktatorów europejskich. Dlatego broniłem nasze wychodźstwo przed agentami, wysłannikami systemów dyktatorskich, bez względu na to, czy ci wysłannicy pracowali za liry włoskie, czy marki niemieckie, czy za ruble rosyjskie. Ci wszyscy noszą jedno imię: Judaszów. Ziemia amerykańska nie jest gruntem podatnym ani na system hitleryzmu, ani bolszewizmu, ani faszyzmu. My wierzymy w system demokratyczny - wolność, a nie w systemy dyktatorskie - niewolnictwo. Dlatego nadal bronić będę systemu amerykańskiej demokracji przed siewcami kąkolu importowanego z zagranicy".
Powyższa wypowiedź świadczy o bardzo zdecydowanej postawie Ojca Justyna jako Amerykanina, który bronił ideałów swej Ojczyzny przed przedziwnymi wpływami międzynarodowych knowań, możliwych często na skutek używania do tych celów grup etnicznych. Podobne stwierdzenie wymagało niezwykłej wiedzy w tym zakresie i niezwykłej odwagi. Szeroka wiedza, zawsze udokumentowana i odwaga pozwalały przetrwać dziełu Ojca Justyna, mimo, iż w swej walce mógł mieć za przeciwnika bardzo silne finansowo instytucje. On miał jednak za sobą przede wszystkim oddanych słuchaczy tak, że usiłowania zdjęcia jego programu z anten niektórych radiostacji, zawodziły. To właśnie słuchacze do dziś utrzymują tę instytucję, co pozwala jej na szeroki wachlarze niezależności.
Ojciec Paweł Czubaj, proboszcz parafii Matki Bożej Anielskiej w Detroit, witając Ojca Justyna nadającego swój program stamtąd właśnie, w listopadzie 1953 r., wskazał na tę jego odwagę - niezwykłą: "Nieustraszony w głoszeniu prawdy, mimo, iż ze względów koniunkturalnych starano się tu i tam nie mówić w Ameryce o pewnych sprawach. Zagadnienia takie, jak: sprawiedliwość międzynarodowa, zbrodnie popełnione przeciwko państwom i ludzkości, krzywdy wyrządzone narodom i grupom społecznym - były przemilczane. O. Justyn i w tych sprawach nie zawahał się nazwać rzeczy po imieniu i wskazać na przestępców. Stawał się on głosem umęczonych naszych braci, domagając się sprawiedliwości i wykazując kruchość i niemoralność teorii koniunktury, jak i niebezpieczeństwo bratania się ze zbrodnią".
Obok odwagi i wiedzy Ojca Justyna, podkreślić należy i ten fakt, że dzięki wolności słowa, która w tym kraju nie jest teorią, stwierdzenia takie mogły w ogóle nie paść.
Żywe zainteresowanie się Polonią kazało Ojcu Justynowi zabierać głos w sprawach dla emigrantów polskich istotnych, a czasem nawet przykrych i upokarzających. W marcu 1930 r. przeprowadzany był w Stanach Zjednoczonych powszechny spis ludności. Okazało się, że w wielu wypadkach spisujący nie umieli pisać poprawnie nazwisk polskich, a Polacy nie mówiący po angielsku, nie potrafili przeliterować swego nazwiska w brzmieniu zgłosek angielskich. Prowadziło to do licznych napięć i nieprzyjemnych dla obu stron sytuacji. O. Justyn tak pokierował sprawą, że informacje na ten temat dotarły do prezydenta Hoovera i Kongresu Stanów Zjednoczonych. Sprawa w całym kraju zakończyła się tak, że do dzielnic zamieszkiwanych przez Polaków posłano urzędników mówiących po polsku.
Należy jeszcze zwrócić uwagę na jeden ważny odcinek działalności O. Justyna w środowisku polonijnym - na jego działalność charytatywną. Najlepiej znali go biedni, chorzy, więźniowie, sieroty, ludzie stojący na skraju rozpaczy i bliscy decyzji popełnienia samobójstwa - do czego w tamtym czasie prowadziły warunki depresji gospodarczej. Gdy w audiencjach radiowych odpowiadał na ich problemy, mógł przed chwilą zarzucić ostrym sarkazmem każdego, kto z pogardą w swym pytaniu odniósł się do Kościoła lub religii, ale gdy w następnym pytaniu zwracali się do niego ludzie potrzebujący wsparcia - okazywał im pełne zrozumienie, dobroć i otwartość serca. Mówił: "Dzieci drogie, sieroty ukochane, umiem współczuć z wami", a potem niósł im konkretną pomoc materialną i osobiste wsparcie duchowe. Organizował np. pomoc dla rodzin bezrobotnych, dla rodzin mających chorych w szpitalach, dla dotkniętych powodzią. Zbierał dla nich odzież, kołdry, żywność. Był pocieszycielem rodziców, których synowie przebywali na wojnie. Jego ojcowskie serce dosięgało żołnierzy na froncie. Pisał do nich listy, wysyłał medaliki, by pamiętali o wierze i obowiązkach katolickich. Pytającym, skąd czerpie siłę do tak rozległej działalności odpowiadał: "Moc znajduję w pomocy Bożej i w słuszności sprawy, o którą walczę".
Dla pełni obrazu jego pracy wśród Polonii Amerykańskiej, trzeba wskazać i na odwrotną stronę medalu. Otóż O. Justyn, ceniony i miłowany przez tłumy, atakowany był ostro przez prasę lewicową. W kwietniu 1934 r. "Trybuna Robotnicza" wydawana w Detroit, Mich. nazwała go "agentem trustu stalowego w sutannie", a to ze względu na jego krytyczny stosunek do ideologii komunistycznej. Stałym krytykiem, czasem nie przebierającym w słowach, był redaktor pisma "Ameryka-Echo", wydawanego w Toledo, Ohio. Nigdy nie padło jego nazwisko. Zarówno przez Ojca Justyna jak i słuchaczy nazywany był, jakby umownie, "Pisarkiem z Toledo". Miał on opinię liberała, a nawet komunisty.
Podczas strajku w fabryce jedwabiu w Buffalo w lutym i marcu 1937 r., zarzucono Ojcu Justynowi, w pisemku redagowanym przez przywódców strajku, że jest on bogaty, posiada własny samochód - wtedy luksus - nie ma więc prawa zabierać głosu w sprawach robotniczych. Ciekawa była reakcja Ojca Justyna. Otóż, z wrodzonym sobie poczuciem humoru, złożył czek wartości 500 dolarów w redakcji "Dziennika dla Wszystkich" w Buffalo, jako nagrodę dla tego, kto udowodni, że w ostatnich 15 latach posiadał on samochód, a nawet że nim kierował. Naturalnie, zarzut upadł. Robotnicy, natomiast, poprosili Ojca Justyna o pośrednictwo między nimi a pracodawcą.
Gdy prasa lewicowa zalecała mu pilnowanie swojej ambony, a nie polemizowania z dziennikarzami, odpowiadał, że "ambona franciszkańska to nie tylko kościół i szkoła, lecz każdy zakątek świata". Rzeczywiście, w każdym zakątku świata, jak wskazują na to jego liczne podróże, czuł się dobrze i pełnił swą misję kapłańską.
W latach 30-tych toczyła się inna jeszcze polemika wskazująca na szerokie zainteresowanie Ojca Justyna problematyką polonijną. Dotyczyła ona spraw trudnych i nabrzmiałych w Scranton, Pennsylvania, gdzie wcześniej, w wyniku nieporozumień, na które z perspektywy czasu, patrzymy dziś bez uprzedzeń, choć z bólem i pragnieniem zjednoczenia, powstał Kościół Narodowy. Polemika ta toczyła się na łamach pisma "Republika-Górnik", wydawanego w Scranton, Pa., przez Jana Dende. Był on oddany sprawom Kościoła rzymskokatolickiego i Polski, ale oceniał sprawy swoim własnym sądem. Nadto, miał dobre wyczucie nastrojów miejscowej ludności i starał się pisać sprawiedliwie. Otóż, ówczesny biskup Scranton, O’Reilly - Irlandczyk, nie popierał spraw polskich, a właściwie ich nie rozumiał. Między innymi zabronił odprawiania Pasterki o północy. Jan Dende bronił tej tradycji bezkompromisowo. Ojciec Justyn czynił to samo, ale jako kapłan, nie chciał prowadzić do głębszego podziału, jak ten, który już zaistniał w postaci Kościoła Narodowego. Nawoływał więc do jedności z biskupem. Nie chodziło o jedność ślepą. Jeździł, bowiem osobiście do Scranton, z biskupem wielokrotnie rozmawiał, co w końcu doprowadziło do osiągnięcia celu - mianowicie, Pasterka tradycyjnie odprawiana była o północy. Dla dobra sprawy jednak, Ojciec Justyn nie o wszystkim informował słuchaczy, by nie zaostrzać konfliktu. W trakcie polemiki "Straż" - organ Kościoła Polsko-Narodowego przyrównał J. Dende "do bezbronnego Dawida", a Ojca Justyna nazywał "potężnym Goliatem". Czasem określał go jako "Gołąbka z Buffalo", a czasem nazywał "Wiatrakiem z Buffalo". Ostatecznie ta ostra, czasem nawet bardzo ostra polemika, zakończyła się pojednaniem w kwietniu 1936 r. Wtedy to Jan Dende, wraz ze swą małżonką przybyli do Buffalo i tu nastąpiło serdeczne porozumienie. J. Dende przyznał (notatka pisana ręcznie przez Ojca Justyna obok artykułu na ten temat), że niepotrzebnie wdał się w tę polemikę.
Postawę, natomiast, jaką zajmował Ojciec Justyn wobec ataków prasy lewicowej, odzwierciedla jego wypowiedź: "Odpowiadam w gazetach na ataki na Boga, Kościół, Stolicę Apostolską. Nie odpowiadam na zarzuty pod moim adresem. Przyjaciołom, bowiem, nie potrzebuję się tłumaczyć, a wrogom tłumaczyć się nie zamierzam i nie opłaci się tego czynić".